Pamiętam jak siódmego marca, siedzieliśmy na domówce u koleżanki i sprawdzaliśmy najnowsze wieści na temat koronawirusa w Polsce. Mieliśmy w kraju dosłownie kilka przypadków, a ja pamiętałam każdą miejscowość, w której pojawiła się zarażona osoba. XD Dzień później wyjeżdżałam ze znajomymi na jeden dzień na narty. Jak się okazało, był to ostatni wyjazd przed lockdownem i mój jedyny wyjazd na narty w tamtym sezonie. Jejku, co za czasy. Wtedy zachorowanie na COVID-19 brzmiało szalenie groźnie, szczególnie, że docierały do nas informacje z Włoch i Hiszpanii, gdzie ilość poważnych przypadków wielokrotnie przerosła służby medyczne. Teraz, osiem miesięcy później (matko jedyna), ja oraz spora część znajomych mi osób, siedzimy sobie z naszymi koronawirusami na kwarantannie, w stanie nie najgorszym. Jeżeli chodzi o mnie, trochę kaszlę, być może jestem minimalnie osłabiona i to by było na tyle. Życzę wszystkim, jeżeli już zdarzy im się złapać wirusa, żeby przechodzili go w ten sposób. A najlepiej wcale. Choć muszę przyznać, że te cztery miesiące odporności (oby!), po przejściu wirusa brzmią zachęcająco. XD
[update] Chyba właśnie tracę węch. Albo moje perfumy straciły zapach.
Najbardziej wcale nie cierpi moje ciało, a mój ekstrawertyzm. I było to widoczne od początku samej kwarantanny, czyli od marca. Jestem osobą, która nie jest w stanie usiedzieć w jednym miejscu przez kilka dni. Napędzają mnie wyjścia ze znajomymi, kultura (szczególnie w formie wypadów do kina, teatru, muzeum), podróże. Bez tego jest mi ciężko. I wiadomo, że mogę się umówić ze znajomymi na rozmowę wideo, pogadać na Messengerze, czy Instagramie, no ale dla mnie to nie to samo - to mają do siebie ekstrawertycy.
Wiedziałam, wiedzieli też to moi rodzice, że mój ekstrawertyzm wcześniej czy później doprowadzi do bliskiego spotkania z koronawirusem. Próbowałam i tak stosunkowo się ograniczać, umawiałam się raczej pojedynczo, często na bezpieczne spacerki, ale wirusowe widmo ciążyło nade mną niczym klątwa Tutanchamona. Mój udział w protestach sprzeciwiających się zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej też zdawał się być gwoździem do trumny. Jednak były to wydarzenia, w których nie byłam w stanie nie wziąć udziału, ze względu na powagę sytuacji odbierania praw kobietom (jako ciekawostkę dodam, że akurat w sytuacji demonstracyjnej nie jestem już taka hop do przodu i mój ekstrawertyzm nieco opada - na pierwszym proteście nie umiałam wydobyć z siebie słynnego "***** ***", podczas gdy na trzecim, krzyczałam już to hasło bez ogródek). Wracając jednak do meritum - ponieważ czułam, że "wirusowa chmura" nadejdzie lada moment, tkwiłam w nadziei, że nadejdzie ona chociaż z innej strony niż niemądre, towarzysko rozwiązłe spotykanie się z koleżankami na picie alkoholu. Już wolałabym wpaść w tę "chmurę" na jednym z protestów - takie zarażenie dla jakiejś ważnej sprawy, brzmi niemalże bohatersko! A na pewno lepiej niż "złapałam wirusa od koleżanki, gdy odprawiałyśmy dzikie tańce do muzyki Britney Spears, popijając gin". Szczęście w nieszczęściu trzy tygodnie temu pojawił się trzeci czynnik, który stał się zarówno moim ostatecznym gwoździem do wirusowej trumny, jak i przyzwoitym wytłumaczeniem nabycia tejże trumny. Rozpoczęłam bowiem moi drodzy praktyki w przedszkolu. Przedszkole, jak się domyślacie, jest miejscem dość ryzykownym podczas pandemii. Dzieciaki nieraz przechodzą chorobę bezobjawowo, jednocześnie złowieszczo puszczając wirusa w obieg. Praktyki były super - bardzo tam odetchnęłam, bo wychodziłam z domu w jakimś celu i bardzo dużo się podczas nich uczyłam, pracując z cudownymi dzieciakami autystycznymi. Co nie zmienia faktu, że wirusika mi te małe paskudniki sprzedały i teraz Aniu sobie siedź i kaszl, podczas gdy te małpiszonki pewnie nie poczuły muśnięcia wirusowym skrzydełkiem. Nie zmienia to faktu, że i tak kocham te małe zgredy, bo są urocze i cóż zrobić. Czekam aż te dwa tygodnie zlecą, bo chcę już tam wrócić i praktyki dokończyć. Już bez obaw, licząc na tę fajną, nabytą odporność (oby!).
Od miesiąca mieszkam sobie sama w mieszkaniu cioci. Jest to o tyle komfortowe, że po pierwsze, owszem, zaprosiłam sobie trochę osób, nie musząc słyszeć przy tym narzekań rodzicieli mych. Po drugie rodzicieli mych nie zaraziłam, a już szczególnie babci, której na szczęście dość dawno nie odwiedzałam i o którą bałabym się szczególnie. Samodzielne mieszkanie to prawdopodobnie coś, do czego dojrzałam, mieszkając w USA, bo wcześniej nie miałam z tym do czynienia, a dopiero w Stanach zauważyłam, jak wiele ma to zalet. Samostanowienie i samodzielne zarządzanie zasobami, jest bardzo przydatne, praktyczne i budujące. To, że sama decyduję o tym kiedy sobie posprzątam, kiedy wyrzucę śmieci i kiedy zrobię zakupy (no ok, teraz jestem akurat zdana na łaskę ludzi zdrowych - rodziców xd), daje poczucie jakiegoś tam pewnego już indywidualizmu w decydowaniu o sobie i swoich potrzebach (mimo, że w tym momencie samodzielna finansowo jeszcze nie jestem). Myślę, że takie poczucie jest potrzebne i teraz tym bardziej widzę, że po studiach, w miarę możliwości po prostu będę chciała wyprowadzić się z domu rodzinnego stosunkowo szybko, przy oczywiście całej mojej miłości dla mojego rodzinnego domu, snobistycznej dzielnicy (xd), rodziców pieska itd. Po prostu taka decyzja wydaje się sensowna i prawdopodobnie jej potrzebuję.
Siedzę na kwarantannie dopiero czwarty dzień, ale myślę, że moi biedni znajomi już cierpią z powodu mojego bombardującego ekstrawertyzmu. Już jestem umówiona na kilka piwek na wideo, także jestem wdzięczna, że ich mam tak bardzo. <3 Inna sprawa, że regularnie pod moje okno w ogródku przychodzą też kot oraz jeż. Milo to z ich strony, że postanawiając dotrzymać mi towarzystwa - widocznie wyglądam na desperatkę.
Ciocia mi mówi, że mam nie zaczepiać kota, skoro mam koronawirusa, bo mogę go zarazić. Czy jeża też mogę zarazić? Powiedzcie mi proszę. Chcę go pogłaskać. Nie obchodzą mnie już jego kolce. Miłość boli.
Pandemia zaburzyła moje postrzeganie czasu. Mam wrażenie, jakby od marca minęło dużo mniej czasu, niż minęło w rzeczywistości. Czuję się, jakby marzec był przed chwilą. Tymczasem w międzyczasie wydarzyło się tyle, w tym baaardzo dziwnych rzeczy, tyle się zmieniło, że mam świadomość upływu tego czasu. Mam i jednocześnie nie mam. Te wakacje potraktowałam jako jakąś dziwną namiastkę wakacji i mam trochę wrażenie, że ich nie było. Jakoś, gdy myślę o moich ostatnich wakacjach, to przypominam sobie San Francisco, czyli moje drugie Work & travel. Jednocześnie mam świadomość, że te wakacje, dwa razy z rzędu spędzone w Stanach, podniosły poprzeczkę na tyle, że ciężko będzie teraz to pobić. Muszę się na nowo przyzwyczaić do "zwyczajnych" wakacji. A może właśnie warto zacząć intensywniej planować te "niezwykłe"?
Gdy byłam na testach, bardzo inteligentnie w formularzu podałam nie adres, w którym obecnie się znajduję, a mój dom rodzinny. Moi rodzice zostali dziś więc obudzeni przez panów policjantów, którzy z utęsknieniem czekali no to, aż, niczym Julia, pojawię się w oknie. Niestety zostali poinformowani, że Julii nie ma oraz podano jej prawidłowy adres pobytu. Panowie policjanci rzekli, iż nie ustaną w poszukiwaniach swej Julii, gdyż pragną jej ukazania się w oknie. Zadowolili się chyba jednak innymi Juliami, bo do mnie tylko zadzwonili, pytając się, czy wszystko w porządku i życząc zdrówka. Bardzo mili ludzie. Wyrzekłam, iż owszem w porządku, postanawiając pozostać na płaszczyźnie zdrowia fizycznego i nie wgłębiając się niepotrzebnie w problemy natury duchowej oraz deklarowany ból istnienia - po cóż to biednym panom policjantom do szczęścia.
Moje cierpienie w samotności sprawiło, że by dostarczyć sobie dodatkowej rozrywki, postanowiłam założyć (a raczej odświeżyć) po raz milionowy Tindera. Wychodzi na to samo co zwykle, czyli z im większą ilością osobników płci męskiej nawiązuję rozmowę, tym bardziej gardzę tą paskudną płcią, utwierdzając się w przekonaniu, iż skończę jako stara panna, która popijając gin, z Niną Simone wybrzmiewającą w tle, prowadzi hodowlę jeży.
Dziś rano, by poprawić sobie humor, po wysłuchanym (powiedzmy) wykładzie, umalowałam się ładnie, uczesałam, ubrałam cool menelską czapkę i zrobiłam sobie karaoke, odśpiewując dramatycznie cykl smutnych pieśni o miłości. Miotła służyła mi za mikrofon. Z niepokojem zaglądałam czasem za okno, czy aby sąsiedzi nie patrzą (to mieszkanie ma też swoje wady). Nie patrzyli. Tym razem.
Dotychczas starałam się ćwiczyć około 30/40 minut dziennie, tańcząc z takimi diamentowymi, cudownymi ludźmi jak one, ona, czy on. Serio, są wspaniali - polecam! Szczególnie teraz, jak ponownie pozamykali nam siłownie i musimy sobie radzić w domu. Na razie jednak daję sobie te kilka dni odpoczynku od kardio, co by się mój organizm w koronie nieco zregenerował. Wróciłam więc, niczym niewierny Tomasz, do jogi i to tym razem wcale nie dynamicznej. Odkupuję swoje grzechy, jako że najczęściej zaniedbywałam streching, który jakby nie patrzeć jest bardzo ważny dla ciała. Po około trzydziestu minutach codziennego strechingu- zazwyczaj miksu różnych ćwiczeń - czuję się po prostu genialnie. Całym serduszkiem polecam Wam np. Kassandrę, Adriene, czy najwspanialszą Gosię Mostowską, której jestem wierna już od kilku lat. A więc streching na koronawirusa - Ania leczy, Ania radzi.
Skoro już muszę tutaj siedzieć, podjęłam się ambitnego planu, by codziennie oglądać jakiś dobry (przynajmniej w teorii) film. Na razie obejrzałam ich kilka i faktycznie były one dobre. Mogę Wam kilka polecić. Na pewno cudowne The Social Network, piękny, choć okrutny Wybór Zofii i bajkowy, niezwykły Edward Nożycoręki. Zaczęłam też w końcu oglądać serial BoJack Horseman i zobaczymy, co z tego będzie. Odświeżam też sobie Przyjaciół, nad którymi nie będę się już nawet rozwodzić, bo wszyscy wiemy, jak bardzo ich kocham i jak zawsze terapeutycznie oddziałują na mnie i na wszelkie moje problemy życiowe, uczuciowe, czy jakiekolwiek inne. Tak więc wirus sucks, ale może chociaż nadrobię niektóre filmowe (i trochę też serialowe) zaległości, których filmoznawczyni mieć nie przystoi.
Zabawna sprawa, bo post miał być zupełnie o czymś innym, a może nie zupełnie, a trochę. Miał być o dobrych rzeczach, które mimo wszystko wydarzyły się w moim życiu, podczas tego porypanego roku. Ale to innym razem, bo pandemijny strumień świadomości wjechał jednak za mocno i mamy tu coś na kształt "Z Pamiętniczka koronawirusowego świra". Dbajcie o siebie i o swoich bliskich, uważajcie na swoje babcie i dziadków. I na koty. I na jeże.
Przez to, że byłam na jednej z Twoich domówek muszę się teraz izolować. Na szczęście mam tylko katar (być może wyimaginowany). Ale bądźmy dobrej myśli, dziś jedna z firm ogłosiła, że ma szczepionkę na coronę, więc może ten bajzel, w którym teraz żyjemy, niedługo się skończy. Aniu, dużo zdrowia Ci życzę i nie mogę się doczekać naszego następnego karaoke :)
OdpowiedzUsuńMam nadzieję moja droga, ze nasze dzikie karaoke wynagrodziło Ci tę przymusową izolację. XD Czekamy na szczepionkę, by więcej osób mogło podziwiać nasze wspaniałe zawodzenie, nie tylko sąsiedzi zza ściany (biedni ludzie muszą wysłuchiwać tych codziennych koncertów).
Usuń