Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡
Łupy z Lusha
Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce.
Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie jest łatwo urwać z niej kawałek, ani wetrzeć ją w skórę. Najlepiej jest wcierać w gąbkę i już spienioną gąbką masować ciało. Jeżeli tylko przemęczycie się z konsystencją galaretki, powinniście być zadowoleni.
Kolejnym produktem jest peeling do ust o smaku i zapachu gumy balonowej. Ma różowy kolor i wygląda bardzo estetycznie. Używam go codziennie i usta są po nim gładkie i miękkie w dotyku. Ziarenka peelingu są też bardzo smaczne. ;D
Ostatnią rzecz kupiłam na wagę i jest to mydło do twarzy wyglądające jak chleb pełnoziarnisty, składające się też z podobnych składników. Generalnie pachnie jak chleb, wygląda jak on, a z twarzy trzeba potem spłukiwać otręby. Xd Jest efektowny, natomiast specjalnego szału na twarzy po jego używaniu nie widać. Wydaje mi się, że skóra jest też po nim bardziej tłusta. Nada się więc najprędzej do cery suchej, natomiast u mnie, no cóż, niekoniecznie. Ale wygląd... cudo.
Herbatki
Gdybym miałam sporo miejsca w walizce, albo też całą walizkę na angielskie herbatki, przysięgam, że kupiłabym ich więcej. Tymczasem kupiłam pudełka herbatek w ilości trzy. Każda z innej firmy, bo chciałam je wypróbować. W Anglii jest ogromna ilość herbat do wyboru, nawet w małym sklepie, więc Anglik --> herbata, to nie tylko stereotyp. Ciężko było mi się zdecydować, ale w końcu wybrałam trzy powyższe. Jest więc zielona Pukka, po 4 torebki każdego smaku (kupiona dla taty, już wchłonięta). Smaczna - polecam.
Kolejna to graficznie przepiękna, w ekologicznym opakowaniu, herbata owocowa, a konkretnie z niebieskich berries firmy Clipper. Podobnie jak Pukki, nie ma jej w Polsce, a szkoda bo są one pyszne i pozbawione sztucznych składników. Ta akurat zawiera jagody, czarne porzeczki i jagody acai.
Ostatnią herbatą jaką kupiłam, jest pięknie, wakacyjnie opakowana Earl Gray firmy Lazy Days. Klasyczna intensywna czarna herbata. Pyszności.
Słodkości
Z Kornwalii przywiozłam też trochę słodyczy, które to niestety, zanim zdążyłam pomyśleć, zjadłam. :( Zdjęć zatem nie będzie. Powiem jedynie co kupiłam, a czego nie, choć powinnam.
Typowe brytyjskie ciasteczka to Shortbread. Przypominają one nasze kruche ciastka, z pochodzenia są szkockie, a zrobione są z jednej części cukru, dwóch części masła i trzech części mąki owsianej. Faktycznie, masło czuć tam mocno i mimo swej oczywistej kaloryczności, da się je jeść jeden za drugim. Niestety.
Kolejnym przysmakiem, który przywiozłam z Anglii, tym razem typowo kornwalijskim, są Cornish Fairing - piernikowe, kruche ciasteczka. Ja kupiłam zarówno wersję oryginalną - piernikową, jak i taką z kawałkami czekolady. Były też cytrynowe, czekoladowe, orzechowe... - do wyboru.
Teraz opowiem Wam o deserze, który będę jeść w Niebie na śniadanie, obiad i kolację, bo przecież w Niebie nie będę tyć. Jest to Cream Tea. Deseru tego nie da się przywieźć ze sobą, więc pokornie cierpię, ale można spróbować jakąś namiastkę stworzyć na własną rękę. Zestaw składa się z czarnej herbaty podanej z mlekiem, dwóch słodkich bułeczek z rodzynkami zwanych Scones. Podaje się też do tego dżem truskawkowy i clotted cream (pyszna, słodka, maślano-kremowa masa), którymi smarujemy bułeczki. To wszystko to jest to prostu pokarm bogów.
Kończąc opowieści o słodyczach, wspomnę o krówkach, które są kornwalijskim specjałem. Ciekawostką było dla mnie to, że mogą być one kruche i w ogóle takie są lepsze. Dotychczas krówki kojarzyły mi się z ciągnącą się kleistą masą i w Polsce miałam do czynienia tylko z takimi. Wszyscy więc kupowali w brytyjskich sklepach ogromne ilości krówek, ale nie ja. Pachniało w nich cudownie, ale ja krówek jak nie lubiłam, tak nie lubię - ledwo jestem w stanie zjeść jedną. Choć przyznam, że te kruche były o wiele bardziej zjadliwe niż ciągutki.
Papierowe pamiątki
Ponieważ widoki w zachodniej Anglii zapierają dech w piersiach, uwieczniłam je nie tylko na setkach zdjęć, ale również kupiłam kalendarz ścienny z retro plakatami, przedstawiającymi krajobrazy zachodniej Anglii. Kalendarz ten przypieczętuje brytyjski wystrój mojego pokoju. Jestem z niego mega zadowolona.
Wiedziałam, że chcę kupić w Anglii też jakąś książkę, bo ostatnio staram się czytać głównie po angielsku. Myślałam nad taką, której nie wydano w Polsce, ale w końcu stanęło na starej, dobrej Agacie Christie, którą uwielbiam. Nie czytałam jej jeszcze w oryginale, więc czas najwyższy. Przed państwem '4.50 from Paddington'.
Kartki, kartki, kartki - nakupiłam ich dużo. By rozdawać (dużo już rozdałam, lub wysłałam), a część zostawić dla siebie. Jest więc parę kolorowych grafik, sztuka uliczna w Bristolu, kampery, herbatki, widoczki oraz Poldark dla koleżanki. Zapomniałam bowiem dodać, że serial Poldark dodatkowo rozsławił Kornwalię i wiele pamiątek można kupić właśnie z jego wizerunkiem i różnymi kadrami z serialu.
Primarkowe skarby
Nie wiem jakim cudem, ale wydaje mi się, że chyba tu jeszcze o tym nie mówiłam. W każdym razie uwielbiam Harrego Pottera. Nie bywam natomiast często w Primarku, więc gdy tylko napotkam tam kolekcję z Harry'ego Pottera, rzucam się na nią dziko. Po kilkunastu minutach trochę się uspokajam i nie wykupuję całego sklepu. Ale tak z połowę to już owszem. Będąc więc w jednym z angielskich Primarku, w uroczym mieście Plymouth, kupiłam: dwie wiązki po cztery pary skarpetek, bluzę z herbem Gryffindoru, górę od piżamy i cudowny kubek. Także no: granica między zdrowiem, a szaleństwem jest płynna.
Oprócz rzeczy z powyższej, fantastycznej kolekcji, zakupiłam też śliczne, tanie przybory do paznokci z delikatnymi wzorami: zestaw pilników i obcinacz. Obie rzeczy po jednym funcie.
Jeden zestaw skarpetek, po 4 pary, kosztował 5 funtów, więc całkiem znośnie. Kupiłam dwa - jeden dla siebie, drugi do rozdawania dla koleżanek. Każda para jest z innym domem, więc super sprawa.
Bluza którą tu widzicie jest śliczna, ale nie popełniajcie tego błedu i nie kupujcie jej. Dałam za nią ponad 10 funtów i już w sklepie czułam, że bluza jest z bylejakiego, o materiału i źle robię kupując ją. Ale oczywiście logo Gryffindoru rzuciło na mnie urok i skończyło się tak jak skończyło. Po pierwszym praniu jest już trochę zmechacona i wolę nie myśleć co będzie dalej. Primark to ładne i tanie rzeczy, ale, nie bójmy się tego powiedzieć, zazwyczaj słaba jakość. Coś za coś.
Granatowa góra od piżamy jest wyjątkowa, bo nie dość, że jest na maksa harrypotterowa i cudowna, to jeszcze jest w stu procentach z bawełny. Śpi się więc w niej przyjemnie, przewiewnie i szczerze, noszę ją teraz non-stop, z małymi przerwami na pranie. Z przodu ma cytat z książki obrazujący moje życie, czyli 'I don't go looking for trouble. Trouble usually finds me'. Z tyłu ma za to ukochany herb Hogwardu.
Gdy zobaczyłam ten kubek, od razu wiedziałam, że będzie mój. Kolor, napis, prosty kształt. Cudo. Nawet nie myję go w zmywarce, w strachu przed zniszczeniem. :o
Obcinacz do paznokci z marmurkowym wzorem, który jest jednocześnie otwierczem do butelek i miękkie pilniki z pastelowymi chmurkami są tak śliczne i tak śmiesznie tanie, że kupienie ich było dla mnie oczywistością. Akcesoria do paznokci - wielki plus dla Primarka.
Łupy z Lusha
Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce.
Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie jest łatwo urwać z niej kawałek, ani wetrzeć ją w skórę. Najlepiej jest wcierać w gąbkę i już spienioną gąbką masować ciało. Jeżeli tylko przemęczycie się z konsystencją galaretki, powinniście być zadowoleni.
Kolejnym produktem jest peeling do ust o smaku i zapachu gumy balonowej. Ma różowy kolor i wygląda bardzo estetycznie. Używam go codziennie i usta są po nim gładkie i miękkie w dotyku. Ziarenka peelingu są też bardzo smaczne. ;D
Ostatnią rzecz kupiłam na wagę i jest to mydło do twarzy wyglądające jak chleb pełnoziarnisty, składające się też z podobnych składników. Generalnie pachnie jak chleb, wygląda jak on, a z twarzy trzeba potem spłukiwać otręby. Xd Jest efektowny, natomiast specjalnego szału na twarzy po jego używaniu nie widać. Wydaje mi się, że skóra jest też po nim bardziej tłusta. Nada się więc najprędzej do cery suchej, natomiast u mnie, no cóż, niekoniecznie. Ale wygląd... cudo.
Herbatki
Gdybym miałam sporo miejsca w walizce, albo też całą walizkę na angielskie herbatki, przysięgam, że kupiłabym ich więcej. Tymczasem kupiłam pudełka herbatek w ilości trzy. Każda z innej firmy, bo chciałam je wypróbować. W Anglii jest ogromna ilość herbat do wyboru, nawet w małym sklepie, więc Anglik --> herbata, to nie tylko stereotyp. Ciężko było mi się zdecydować, ale w końcu wybrałam trzy powyższe. Jest więc zielona Pukka, po 4 torebki każdego smaku (kupiona dla taty, już wchłonięta). Smaczna - polecam.
Kolejna to graficznie przepiękna, w ekologicznym opakowaniu, herbata owocowa, a konkretnie z niebieskich berries firmy Clipper. Podobnie jak Pukki, nie ma jej w Polsce, a szkoda bo są one pyszne i pozbawione sztucznych składników. Ta akurat zawiera jagody, czarne porzeczki i jagody acai.
Ostatnią herbatą jaką kupiłam, jest pięknie, wakacyjnie opakowana Earl Gray firmy Lazy Days. Klasyczna intensywna czarna herbata. Pyszności.
Słodkości
Z Kornwalii przywiozłam też trochę słodyczy, które to niestety, zanim zdążyłam pomyśleć, zjadłam. :( Zdjęć zatem nie będzie. Powiem jedynie co kupiłam, a czego nie, choć powinnam.
Typowe brytyjskie ciasteczka to Shortbread. Przypominają one nasze kruche ciastka, z pochodzenia są szkockie, a zrobione są z jednej części cukru, dwóch części masła i trzech części mąki owsianej. Faktycznie, masło czuć tam mocno i mimo swej oczywistej kaloryczności, da się je jeść jeden za drugim. Niestety.
Kolejnym przysmakiem, który przywiozłam z Anglii, tym razem typowo kornwalijskim, są Cornish Fairing - piernikowe, kruche ciasteczka. Ja kupiłam zarówno wersję oryginalną - piernikową, jak i taką z kawałkami czekolady. Były też cytrynowe, czekoladowe, orzechowe... - do wyboru.
Teraz opowiem Wam o deserze, który będę jeść w Niebie na śniadanie, obiad i kolację, bo przecież w Niebie nie będę tyć. Jest to Cream Tea. Deseru tego nie da się przywieźć ze sobą, więc pokornie cierpię, ale można spróbować jakąś namiastkę stworzyć na własną rękę. Zestaw składa się z czarnej herbaty podanej z mlekiem, dwóch słodkich bułeczek z rodzynkami zwanych Scones. Podaje się też do tego dżem truskawkowy i clotted cream (pyszna, słodka, maślano-kremowa masa), którymi smarujemy bułeczki. To wszystko to jest to prostu pokarm bogów.
Kończąc opowieści o słodyczach, wspomnę o krówkach, które są kornwalijskim specjałem. Ciekawostką było dla mnie to, że mogą być one kruche i w ogóle takie są lepsze. Dotychczas krówki kojarzyły mi się z ciągnącą się kleistą masą i w Polsce miałam do czynienia tylko z takimi. Wszyscy więc kupowali w brytyjskich sklepach ogromne ilości krówek, ale nie ja. Pachniało w nich cudownie, ale ja krówek jak nie lubiłam, tak nie lubię - ledwo jestem w stanie zjeść jedną. Choć przyznam, że te kruche były o wiele bardziej zjadliwe niż ciągutki.
Papierowe pamiątki
Ponieważ widoki w zachodniej Anglii zapierają dech w piersiach, uwieczniłam je nie tylko na setkach zdjęć, ale również kupiłam kalendarz ścienny z retro plakatami, przedstawiającymi krajobrazy zachodniej Anglii. Kalendarz ten przypieczętuje brytyjski wystrój mojego pokoju. Jestem z niego mega zadowolona.
Wiedziałam, że chcę kupić w Anglii też jakąś książkę, bo ostatnio staram się czytać głównie po angielsku. Myślałam nad taką, której nie wydano w Polsce, ale w końcu stanęło na starej, dobrej Agacie Christie, którą uwielbiam. Nie czytałam jej jeszcze w oryginale, więc czas najwyższy. Przed państwem '4.50 from Paddington'.
Kartki, kartki, kartki - nakupiłam ich dużo. By rozdawać (dużo już rozdałam, lub wysłałam), a część zostawić dla siebie. Jest więc parę kolorowych grafik, sztuka uliczna w Bristolu, kampery, herbatki, widoczki oraz Poldark dla koleżanki. Zapomniałam bowiem dodać, że serial Poldark dodatkowo rozsławił Kornwalię i wiele pamiątek można kupić właśnie z jego wizerunkiem i różnymi kadrami z serialu.
Nie wiem jakim cudem, ale wydaje mi się, że chyba tu jeszcze o tym nie mówiłam. W każdym razie uwielbiam Harrego Pottera. Nie bywam natomiast często w Primarku, więc gdy tylko napotkam tam kolekcję z Harry'ego Pottera, rzucam się na nią dziko. Po kilkunastu minutach trochę się uspokajam i nie wykupuję całego sklepu. Ale tak z połowę to już owszem. Będąc więc w jednym z angielskich Primarku, w uroczym mieście Plymouth, kupiłam: dwie wiązki po cztery pary skarpetek, bluzę z herbem Gryffindoru, górę od piżamy i cudowny kubek. Także no: granica między zdrowiem, a szaleństwem jest płynna.
Oprócz rzeczy z powyższej, fantastycznej kolekcji, zakupiłam też śliczne, tanie przybory do paznokci z delikatnymi wzorami: zestaw pilników i obcinacz. Obie rzeczy po jednym funcie.
Jeden zestaw skarpetek, po 4 pary, kosztował 5 funtów, więc całkiem znośnie. Kupiłam dwa - jeden dla siebie, drugi do rozdawania dla koleżanek. Każda para jest z innym domem, więc super sprawa.
Bluza którą tu widzicie jest śliczna, ale nie popełniajcie tego błedu i nie kupujcie jej. Dałam za nią ponad 10 funtów i już w sklepie czułam, że bluza jest z bylejakiego, o materiału i źle robię kupując ją. Ale oczywiście logo Gryffindoru rzuciło na mnie urok i skończyło się tak jak skończyło. Po pierwszym praniu jest już trochę zmechacona i wolę nie myśleć co będzie dalej. Primark to ładne i tanie rzeczy, ale, nie bójmy się tego powiedzieć, zazwyczaj słaba jakość. Coś za coś.
Granatowa góra od piżamy jest wyjątkowa, bo nie dość, że jest na maksa harrypotterowa i cudowna, to jeszcze jest w stu procentach z bawełny. Śpi się więc w niej przyjemnie, przewiewnie i szczerze, noszę ją teraz non-stop, z małymi przerwami na pranie. Z przodu ma cytat z książki obrazujący moje życie, czyli 'I don't go looking for trouble. Trouble usually finds me'. Z tyłu ma za to ukochany herb Hogwardu.
Gdy zobaczyłam ten kubek, od razu wiedziałam, że będzie mój. Kolor, napis, prosty kształt. Cudo. Nawet nie myję go w zmywarce, w strachu przed zniszczeniem. :o
Obcinacz do paznokci z marmurkowym wzorem, który jest jednocześnie otwierczem do butelek i miękkie pilniki z pastelowymi chmurkami są tak śliczne i tak śmiesznie tanie, że kupienie ich było dla mnie oczywistością. Akcesoria do paznokci - wielki plus dla Primarka.
Jaka świetna bluza! <3 Ja mam na razię tylko t-shirt i to ze Slytherinu ;)
OdpowiedzUsuńI jestem bardzo ciekawa co to za wolontariat tam uprawiałyście, więc czekam na kolejny wpis. Jak zawsze zresztą :))
Jaśminka! Slytherin, Gryffindor... no to mamy na pieńku! <3
Usuń