Przejdź do głównej zawartości

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy. 
Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii nie był. I są to miejsca, które TRZEBA zobaczyć. Ja natomiast oprowadzę Was tu po miejscach już nie tak typowych, takich, do których być może wcale nie dotarliście czytając o Londynie. Co ważne, te miejsca w większości są darmowe! Zapraszam Was więc do spoglądnięcia na tę moją, subiektywną listę ponad siedmiu londyńskich atrakcji (w pierwszej odsłonie czterech).


SHOREDITCH I BRICK LANE












Dzielnica Shoreditch i znajdujące się tam Brick Lane to jedno z miejsc, które zrobiło na mnie największe wrażenie podczas tego pobytu w Londynie. Być może jednym z powodów jest fakt, że Shoreditch nie obfituje już w turystów. A przynajmniej nie tak bardzo. Generalnie na ulicach spotkacie więcej Londyńczyków, niż zwiedzających i jest duże prawdopodobieństwo, że ci Londyńczycy będą mieć inny kolor skóry niż wy. Jest to bowiem dzielnica mocno multikulturowa i dość sporo w niej szczególnie ludności arabskiej. Jest więc też oczywiście sporo sklepów i restauracji właśnie z jedzeniem typowo arabskim, do których tym razem się nie wybrałam, ale myślę, że kolejnym razem skorzystam. Z tej kuchni bowiem jeszcze nigdy nic nie próbowałam. Oprócz ludzi (wow), pierwsze co nam się rzuca w oczy, to ogrom fantastycznych, ubogacających estetycznie murali, tworzonych przez największych brytyjskich artystów zajmujących się street artem. Pośród nich jest Banksy - jeden z najbardziej uznanych streetartowych artystów na całym świecie. Najwięcej rysunków znajduje się wzdłuż Brick Lane - długiej ulicy, będącej czymś w rodzaju głównego korytarza galerii sztuki. Ulica ta ma swoje odnogi (węższe uliczki), gdzie również możecie odnaleźć perełki sztuki ulicznej. Warto się zagłębiać, bo niezwykłe malunki czasem wyrastają przed Wami niespodziewanie (są na murach, ścianach, bramach..). Niestety nie dotarłam do wszystkich dzieł (nie wiem czy zobaczyłam nawet większość), ale malowidła, które zrobiły na mnie największe wrażenie zamieszczę pod spodem. Niesamowity jest ogromny pelikan, człowiek skaczący z okna, wojownik Sumo, obraz Boga i dwóch alternatyw życia po śmierci - Nieba i Piekła (przynajmniej ja to tak odbieram) oraz wiele wiele innych. Prawda jest taka, że kompletnie nie znam się na street arcie, więc za dużo tutaj nie powiem, poza tym, że murale mnie urzekły - są śliczne, doskonale wkomponowane w miasto (które bywa czasem obskurne, innym razem urocze) i baardzo fotogeniczne. Będziecie mieć stamtąd piękne zdjęcia! Pośród murali, jak już mówiłam, możecie wstąpić do wielu egzotycznych restauracji, artystycznych (nie tylko streetartowych) sklepów i hipsterskich kawiarenek. To świetna dzielnica na popołudniowy wypad ze znajomymi, atrakcyjna szczególnie dla młodych ludzi. W obrębie Shoreditch znajduje się też Old Spitafilelds Market, gdzie możecie kupić przeróżne, oryginalne grafiki, stroje, książki i wiele innych rzeczy, a ponadto zjeść pyszne, egzotyczne jedzonko. My akurat wstąpiliśmy do Giraffe - restauracji, w której zamówiłam doskonałe Tacos i herbatkę (oczywiście z mlekiem!). Podsumowując Shoreditch - ja byłam zachwycona, kuzynce chyba w miarę się podobało, bo fotogenicznie (niech mi potwierdzi), a ciocia i wujek raczej dość cierpieli. xd Nie dla każdego więc te klimaty. Z opisu i zdjęć powinniście wyczuć, czy jest to coś dla was. Moim zdaniem można tutaj odkryć prawdziwą duszę tego miasta.


HARRY POTTER TOUR


Jadąc do Londynu miałam piękny plan, by spędzić jeden dzień w Warner Bros Studio - w świecie Harry'go Pottera. Plan ten był wspaniały, jednak nie do końca przemyślany, bo zamiast zarezerwować sobie wycieczkę dwa tygodnie wcześniej, czekałam, aż zostało mi zaledwie kilka dni. Miejsca już oczywiście nie było, także pozdrawiam siebie. Ale nic straconego. Do Londynu zamierzam wracać jak najczęściej, więc studio niebawem odwiedzę. Tymczasem postanowiłam skorzystać z Free Harry Potter Tour, organizowanej przez Strawberry Tours. Wycieczki tworzone przez tą firmę są ogólnie darmowe, choć na koniec oprowadzania, jeżeli nam się podobało, możemy uiścić opłatę na jaką naszym zdaniem zasługuje przewodnik. Nasz przewodnik okazał się zwariowanym fanem Harry'ego Pottera, bardzo uroczym człowiekiem, a tak w ogóle to miłością mego życia. No więc tak. Spacer rozpoczął się w okolicach Leicester Square, dokładnie na przeciwko M&Ms World i brało w nim udział około dwadzieścia osób. Ben (czyli najwspanialszy przewodnik świata) prowadził nas w miejsca, które 1) zainspirowały J.K. Rowling do stworzenia magicznych miejsc w książce, 2) fizycznie były miejscami, w których pisała książkę, 3) były tłem dla konkretnych scen z filmu. Tak więc dotarliśmy do pierwowzoru Leaky Cauldron, czyli Dziurawego Kotła, Diagon Alley, czyli ulicy Pokątnej (swoją drogą urocza uliczka, pełna niepozornych antykwariatów), Knocturn Alley, Banku Gringotta i Ministerstwa Magii. Weszliśmy też w uliczkę, gdzie siedząc w kawiarni, Rowling spisywała pierwsze przygody Harry'ego. Ben opowiedział nam też dużo o historii powstawania serii, trudnych początkach i sytuacji materialnej autorki, ciągłym odrzucaniu książki przez wydawców. Było to wszystko bardzo ciekawe. Podeszliśmy również w okolice starego Scotland Yardu, gdzie nieopodal kręcono parę scen Harry'ego, ale również sławetną scenę, w której James Bond stoi na dachu i patrzy na miasto. Podeszliśmy również pod National Gallery, pod którą odbywała się premiera finału filmowej serii. Z tej to okazji został rozwinięty najdłuższy czerwony dywan w dziejach. Ben lubił też opowiadać inne ciekawe historie związane z HP, a mi zapadła w pamięć szczególnie jedna. Londyńskie metro na świecie znane jest z tego, że po prostu jest super świetne i mało kiedy są z nim jakieś problemy. Dlatego, jeśli pojawia się sugestia, by zamknąć choćby jedną stację na jeden dzień, potrzeba zgody Parlamentu. Jest to szalone, szczególnie, że jak to powiedział Ben z ironią w głosie, obrady brytyjskiego parlamentu zazwyczaj kończą się na kilkuletnich obradach. A żeby coś konkretnego zrobić, to nie ma komu. Ale jak to wszędzie. Tymczasem wszyscy brytyjscy politycy tak bardzo kochają Harry'ego, że podjęli ekspresową, jednogłośną i anonimową decyzję o zamknięciu stacji metra, gdy przyszło nagrać scenę na stacji właśnie. HP jednoczy ludzi, magia, te sprawy. Oprócz pokazywania nam związanych z serią miejsc, opowiadania anegdot i bycia uroczym człowiekiem, Ben prowadził też konkurs domów i ten dom, z którego osoby odpowiedziały na największą ilość pytań podczas spaceru, wygrywał rywalizację. Ja byłam w Hufflepuffie i zdobyliśmy drugie miejsce. Wycieczka była super, polecam każdemu - zarówno dorosłym, nastolatkom, jak i dzieciom. Oczywiście nie takim, którzy o filmach i książkach wiedzą tyle co nic, bo wtedy ta wycieczka będzie dla nich po prostu nudna. 
To jeszcze opowiem Wam anegdotkę o tym, jak bezpowrotnie straciłam miłość swego życia (mowa o Benie - wiadoma sprawa). Oprowadzanie, jak już mówiłam, było za free, ale wiadomo, że przewodnik od większości ludzi jakieś hajsy na koniec dostaje. W mych planach było wyjąć przed wycieczką pieniążki z bankomatu, jednakże nie starczyło czasu! No i cóż. Hajs tylko na karcie, Ben zaprasza, by kto chce zawędrował z nim potem do pubu, no i ja chcę, prawda, z tymże człekiem iść, jednakże brak gotówki zmusza mnie do prędkiego odejścia z miejsca zbrodni. Nawet się nie odwracając, od razu po zakończeniu wycieczki. Nie ma gotówki. Nie ma miłości. Nie ma pubu. Ot, moje życie. 
Tymczasem przy mojej kolejnej wizycie w Londynie, zamierzam skorzystać z pozostałej oferty Strawberry Tours (tu macie link - serio polecam). Z chęcią wybiorę się szczególnie na Jack The Ripper Tour, Historical Pub Tour, Street Art Tour i Soho Tour. Jest tych wycieczek jeszcze sporo, na pewno Was jakieś zainteresują!



TATE BRITAIN










Jest to jedna z londyńskich galerii sztuki, o której wcześniej nie słyszałam. Mniejsza niż National Gallery, czy Tate Modern, ale dzięki temu nie przytłaczająca i pozwalająca na ogarnięcie całości w kilka godzin. Jest ona za darmo, wyłączając płatne, czasowe wystawy, a jej wnętrze jest naprawdę ładne architektonicznie. Ale przejdźmy do dzieł. 

Znajdziemy tu dzieła stworzone od roku 1500, ale również sztukę współczesną, cała galeria jest bowiem podzielona na epoki. Mnie zachwyciły najbardziej dzieła artystów tworzących w drugiej połowie XIX wieku, z resztą obrazy z tego czasu są w galerii najbardziej rozpoznawalne. Z miłym zaskoczeniem dowiedziałam się więc, że w Tate znajduje się moja ukochana Ofelia, czyli obraz Johna Everetta Millaise'a, przedstawiający zmarłą, nieszczęsną bohaterkę Hamleta, unoszącą się na powierzchni jeziora. Wokół postaci rozrasta się bujna roślinność, kwiaty płyną wraz z jej ciałem i to wszystko sprawia, że Ofelia z tą naturą się jednoczy. Dla mnie obraz niepowtarzalny, magiczny, trochę niepokojący i pełen tajemnic. 
Kolejnym dziełem, zachowanym w podobnym co Ofelia klimacie, jest The Lady of Shalott Johna Williama. Obraz przedstawia bohaterkę poematu Tennysona, która na widok Sir Lancelota, zakochuje się w nim. Nie dane jej jednak być z nim, bo przez pewną klątwę jest zmuszona bez ustanku tkać na krośnie. W końcu postanawia zaprzestać tej czynności, skazując się na pewną śmierć i wypływa w łodzi w stronę Camelotu, do ukochanego. Niestety klątwa działa i Pani z Shalott umiera w drodze. Dzieło to z Ofelią łączy nie tylko czas namalowania obrazu, ale również otaczająca postać natura, jezioro, długie, rudawe włosy i zwiewna szata kobiety. Poza tym aura tajemniczości, niepokoju i bliskość śmierci, która towarzyszy obu nieszczęsnym bohaterkom (może nie wgłębiajmy się zanadto w to moje dziwne upodobanie do dzieł przedstawiających umierające kobiety, hmm..). Również niesamowity jest smutek widoczny na twarzach obu kobiet. Pani z Shalott ma również przepiękne kolory, a szczególnie przyciągają wzrok ogniście rude włosy bohaterki. Symboliczna się też wydaje być zbrązowiała zieleń otaczającej bohaterkę natury, która tak jak lady of Shalott, powoli umiera. 
Trzecim obrazem, który niewątpliwie mnie zachwycił, jest Carnation, Lily, Lily, Rose - olejny obraz Johna Singera Sargenta. Przedstawia on dwójkę dzieci, które przygotowują lampiony, stojąc wśród tytułowych, pięknych róż i lilii. Kolorystyka obrazu (dość jednolita swoją drogą), jest perfekcyjna, a w dodatku sprawia on wrażenie, jak gdyby namalowane lampiony autentycznie świeciły. Natura, kwiaty, dziecięce buzie i ubranka - wszystko jest tutaj niezwykle subtelne, delikatne i pasujące. Obraz (kolejny..) wydaje się być przepełniony tajemnicą, a jednocześnie jest lekki jak piórko. Ot, takie moje skojarzenia.
Żeby Was nie zanudzić, wspomnę już o ostatnim dziele - April Love, Arthura Hughesa. Treść obrazu jest oparta znowuż na poemacie Tennysona, opowiadającym o nieszczęśliwej miłości córki Millera. Dziewczyna ma śliczną, smutną buzię, przecudnie niebieską suknie w kilku odcieniach błękitu i ogród wokół siebie. 
Niewątpliwie coś łączy moje ulubione dzieła (wyłączając pod pewnymi aspektami obraz #3) - natura, smutna dziewoja będąca ofiarą nieszczęśliwiej miłości, melancholijna, tajemnicza atmosfera. To moje typy. Cudowności.

Co do Williama Turnera (tu będzie krótka piłka), to właśnie on jest największą gwiazdą tej galerii. Bądźmy szczerzy. Niestety, jego obrazy, choć ładne, nie wywołują u mnie krzty emocji. A ja akurat lubię, gdy sztuka coś ze mną robi. Robiły coś ze mną powyższe, opisane przeze mnie obrazy, a Turnera przeszłam szybko i bez zagłębiania się. Ot, widoczki morskie - okręty, wzburzone morze, miasta, wsie, pejzaże, zimne kolory. Generalnie spoko. Ale tylko spoko. Ale zaliczony.
William Blake też mnie specjalnie nie poruszył, choć może trochę bardziej. Jego obrazy są pełne mistycyzmu i przedstawiają kontrasty, które występują w naszym życiu. Chaos - harmonia, cierpienie - komfort. To wszystko widać na tych mocno inspirowanych klimatami biblijnymi wytworach wyobraźni Blake'a. Sam malarz doznawał ponoć wizji podczas tworzenia sztuki, czy jak to mówił - objawień. Był głęboko osadzonym w świecie duchowym człowiekiem i uważał, że świat rzeczywisty osłabia wyobraźnię. Stawiał sztukę na piedestale i to ona była dla niego tą najważniejszą sferą życia. Przeciwstawiał ją nauce, która jego zdaniem jest prozaiczna. Jego światopogląd i myślenie, w które się trochę wczytałam, szczerze mówiąc bardziej mnie zainteresowały, niż same dzieła. Mimo wszystko warto się im przyjrzeć. Ten mistycyzm jest wręcz uderzający.

Tate Britain, ku mojemu zdziwieniu, ma do zaoferowania również sztukę współczesną. Bardzo się wciągnęłam w wystawę poświęconą zjawiskom kulturowo - społecznym XX wieku związanymi z walką o prawa mniejszości. Chodzi tu zarówno o mniejszości seksualne, jak i kobiety z ewoluującym ruchem feministycznym, czy osoby innych kultur i narodowości. Duża część wystawy (dość uderzająca), pokazywała bardzo powszechne dotychczas wykorzystywanie ciała kobiet i uprzedmiotowianie ich, w celach komercyjnych. Kobiece ciało reklamowało wszystko, obojętne czy reklama miała z nim jakikolwiek związek (zazwyczaj nie). Oprócz tej wystawy (cudna <3), zwróciłam szczególną uwagę na fotografie Craigie Horsfielda, który robił zdjęcia również w Krakowie i to na moim kochanym Kazimierzu (zdjecie przedstawiają tą mniej przyjemną część, ale co tam xd). Fotografie są czarno - białe, zazwyczaj są to portrety, bądź scenki rodzajowe.  Bywają naturalistyczne. Są też dość dołujące, a może po prostu ściągające nas na ziemię? Może tak. W każdym razie Horsfield nie bawi się w niepotrzebną estetykę, pokazuje życie jakie jest. Te zdjęcia są tak gorzko prawdziwe. Sztuki nowoczesnej jest tam dużo więcej, dobrej sztuki nowoczesnej również. Chociażby David Hockney, który daje radę tak bardzo. Jego A Bigger Splash totalnie mnie zachwycił. To złapanie odpowiedniego momentu (skok do wody), ograniczona, ale doskonale oddająca istotę rzeczy kolorystyka, uproszczony, ale pełny obraz kalifornijskiego, słonecznego popołudnia nad basenem - to wszystko tworzy idealną całość. Warto przyjrzeć się też innym pracom Hockneya. Jest cudowny.

Chyba przedłużać już nie będę, i tak niespodziewanie rozpisałam się o Tate, czego w sumie się nie spodziewałam. A to dlatego, że mimo wszystko mniej sztuki mnie tam poruszyło, niż nie poruszyło. Wiecie o co chodzi? Ale iść tam trzeba, bo to co opisałam jest warte zobaczenia!


WIECZÓR NA SOUTH BANK







South Bank robi wrażenie również w ciągu dnia, ale to właśnie wieczorem staje się tam niezwykle klimatycznie. Niestety mój słabiutki aparat w komórce piękna tego uchwycić nie potrafił. Smutek. Wieczór na South Bank spędziłam z koleżanką, która zabrała mnie do jednego z tamtejszych, tłumnie obleganych przez młodych ludzi pubów ( znowu pozdrawiam Marysię, bo bardzo miło mi było się spotkać <3). Urok dzielnicy jest współtworzony przez genialne oświetlenie - światełka wzdłuż Tamizy i iluminacje budynków. Kolorowe London Eye, Tate Modern, Southbank Centre, Country Hall, National Theatre i te wszystkie inne, nowoczesne, atrakcyjnie oświetlone budynki. Poza tym mosty - Westminster i Blackfriars i widok, których się z nich rozpościera - to również bajka. Widzimy więc między innymi The House of Parliament z (obecnie pochorowanym) Big Benem oraz St Paul's Cathedral - moim zdaniem perfekcyjne dzieła architektoniczne, Wszystkie światła i kolory odbija Tamiza - cudo. Wzdłuż rzeki ustawione są stoiska z używanymi książkami - często starymi wydaniami, które można kupić w całkiem przyzwoitych cenach. Poza tym pocztówki, komiksy i wiecie - te wszystkie antykwariackie cudeńka. Spacerując wzdłuż Tamizy, widzimy też mnóstwo fajnych miejsc w których można coś zjeść - restauracji, kawiarenek, w końcu pubów. W dzień możemy odwiedzić galerię Tate Modern, do której kolejnym razem chętnie wybiorę się po raz trzeci. Warto wstąpić też do Hay's Gallerii - eleganckiej, klasycznej galerii handlowej. W National Theatre wystawiane są ponoć świetne sztuki, cenowo jednak nie jest tak różowo. A teraz London Eye. Wiadomo jest symboliczne i wyjątkowe - to taka wizytówka Londynu.  Ale czy faktycznie warto się nim przejechać za taką cenę? W Londynie jest kilka innych, tańszych, a również dobrych miejsc do oglądania miasta z góry. Ale to zależy od Was. Być może przejażdżka kołem dostarczy Wam wiele frajdy. Tylko nie zdziwcie się, że zupełnie nie poczujecie, iż koło się porusza. Wagoniki jadą bowiem bardzo wolno. 
Na South Bank jest też londyńskie akwarium, ale na razie nie miałam okazji (może potrzeby jakiejś wielkiej też) się tam wybrać. To samo z London Dungeon, czyli czegoś w rodzaju muzeum horroru, przedstawiającego w realistyczny sposób krwawe dzieje Anglii. 
Jest tu też bardzo fajny, fotogeniczny Skate Park, cały w graffiti (przy cioci i wujku udawałam, że mi się nie podoba, więc ciii..). Zobaczyłam go potem w odcinku Sherlocka, będąc jeszcze w Londynie i bardzo się podekscytowałam. Tak - właśnie takich rzeczy potrzebuję do szczęścia.

W kolejnym poście - #2, możecie liczyć na pozostałe atrakcje Londynu, oznaczone przeze mnie jako nieoczywiste.

Komentarze

  1. Szalenie zazdroszczę Harry Potter Tour! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jaśminka <3 Tour genialny, ale studio wciąż czeka!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie