Przejdź do głównej zawartości

Pandemijny strumień świadomości


Nastał czas niezwykły. Czas, w którym postanowiłam powrócić na bloga, ale również czas, o którym postanowiłam tu wspomnieć ze względu na jego nietuzinkowość. Mamy tu bowiem moi drodzy do czynienia z sytuacją, z jaką jeszcze nigdy nie mieliśmy w swym życiu do czynienia - mowa tu oczywiście o pandemii koronawirusa. 

Gdyby rok temu ktoś powiedział mi, że w osiemnastego marca 2020, będę siedzieć od prawie tygodnia w domu i praktycznie nigdzie się z niego nie ruszać, gdyż będę wtedy (ja oraz właściwie cały świat) na kwarantannie z powodu pandemii, zapytałabym go czy nie naoglądał on się może zbyt wiele apokaliptycznego kina science - fiction. Tymczasem jest tak właśnie. Siedzę w domu, wszystkie zajęcia na uczelni zostały odwołane, mój teatr, radio i siłownia na razie wstrzymane z wszystkimi wydarzeniami, nie mogę wyjść do kina, na ubraniowe zakupy, ani na piwo ze znajomymi. Jest specyficznie. Jako osoba postrzegająca się jako barowo - teatralno - kinowo - podróżnicza, jest mi wyjątkowo dziwnie. Może nie jakoś strasznie ciężko, czy klaustrofobicznie - dom mam na tyle duży, że raczej się z rodziną nie pozabijam - ale po prostu dziwnie. Mam poczucie jakbyśmy byli właśnie w jakimś filmie science - fiction.

 Byłam dziś w sklepie spożywczym, w celu zakupu makaronu spaghetti, pomidorów (nie było) oraz limonek (nie było). Spotkałam po drodze kilka osób, z którymi, z obawy przed dotknięciem, omijaliśmy się szerokim łukiem. Osoby starsze, które są przecież w grupie ryzyka ze względu na wiek, omijałam łukiem jeszcze szerszym. W sklepie na kasie pani w rękawiczkach, odstępy co najmniej metrowe w kolejce, poszczególne osoby w maseczkach. Brakuje części towaru (w weekend na próżno było szukać koncentratu pomidorowego - ludzkość na apokalipsę preferuje zupę pomidorową). W ogóle ludzkość lubi pomidory jak się okazuje, gdyż na półkach nie uświadczyłam ani jednego. Płacilam gotówką, choć byłam skruszona - jest zalecenie by płacić kartą. Z resztą się temu nie dziwię. Jakie to wszystko dzikie.

Bardzo to miłe mieć w tak apokaliptycznej sytuacji las pieć minut od domu i móc się tam codziennie wybrać z psem. Tym samym trudniej jest zwariować. Las na miejsce do międzypandemijnego, aktywnego wypoczynku wybieram oczywiście nie tylko ja, ale też wiele innych spacerowiczów. Wczoraj wyszłyśmy nawet z koleżanką na Kopiec Piłsudskiego i większego, przyjemniejszego oddechu, jak tam, na tym pagórku, widząc, że miasto przecież jeszcze stoi, apokalipsa jeszcze go nie zabiła, nie miałam chyba od tygodnia. Cóż, niektórzy ugruntowują poczucie kontroli poprzez wykupywanie rolek papieru toaletowego, a ja poprzez stanie na jednym z najwyższych punktów Krakowa i obserwację mojego kochanego miasta.

Papier toaletowy. Obejrzałam ostatnio filmik, na którym tłumaczono, dlaczego to właśnie papier toaletowy, staje się najważniejszym elementem zestawu przetrwania pandemii. Otóż właśnie ponoć jest to psychologiczna kwestia posiadania czegoś, nad czym mamy poczucie kontroli. Czujemy, że nie kontrolujemy wirusa, więc chcemy kontrolować chociaż ilość rolek papieru w naszym domu. A dlaczego właśnie papier? Przez Internet. Wystarczy, iż zobaczymy kilka filmików, gdzie przykładowo Chińczycy walczą o ostatni papier, niczym ludzie pierwotni o ogień i my również zaczynamy czuć niepokój, że nam go zabraknie. I lecimy do sklepu, by wykupić cały papier, bo przecież on pomoże nam w walce z pandemią. Serio, wystarczy kilka filmików. Moc mediów jest przepotężna. 

Trzy dni temu przywoziłam babci zakupy. Postawiłam je pod drzwiami i odeszłam kilka metrów. Bardzo się z tej sytuacji razem śmiałyśmy. Kupiłam jej krzyżówki, by miała co robić. Poprosiłam ją też, by ćwiczyła i czasem łapała słońce w ogrodzie. Obiecała, że będzie i że do kościoła nie pójdzie. Z resztą, te mądrzejsze parafie odwołały msze do odwołania - jej parafia nie. Na szczęście babcia rozumie. Uśmiałam się z tej sytuacji nieźle, choć jak wyjeżdżaliśmy z tatą z babcinej uliczki, trochę się popłakałam. To smutne nie móc przytulić babci. Płakałam jednak tylko chwilkę. Skrajne, pandemijne emocje proszę państwa.

Zaczęłam piec, gotować i sprzątać. Nie ma czynności, które byłyby większym dowodem na to, że dzieje się coś dziwnego w moim życiu. Wczoraj przez kilka godzin układałam rzeczy w komodzie, słuchając "Narkotyków" Witkacego (kilkugodzinny opis wizji po zażyciu poszczególnych środków - polecam serdecznie). Walczyłam ze sobą jak zwykle, ale mimo wszystko, powoli zaczęłam pozbywać się niepotrzebnych rzeczy. Utworzyły się trzy worki na śmieci - dwa do wyrzucenia, jeden do oddania. Jestem z siebie nawet trochę dumna. Jutro zajmę się stricte ubraniami, gdyż postanowiłyśmy razem z przyjaciółką przerabiać niepotrzebne ubrania, ewentualnie wymienić się tymi, których już nie chcemy. Sprzątanie i ja. Ja i sprzątanie. No szok. A teraz gotowanie. Przedwczoraj zrobiłam ryż zapiekany z tofu i warzywami, a dziś spaghetti z buraczanym pesto. Do tego co kilka dni robię ciasta - dziś marchewkowe. Co to się dzieje to ja nie wiem. Jakby świat oszalał - trochę prawda. 


Zajęcia przez Internet są trochę dziwne. Widać mordki wszystkich studentów i gadającą mordkę prowadzącego. Przestałam się śmiać z sytuacji dopiero po jakichś dwudziestu minutach pierwszych zajęć. Nie za bardzo mogę się skupić, nie jestem zbyt medialna. Jednocześnie trochę się cieszę, a trochę nie, jeśli chodzi o brak zajęć na uniwersytecie. Trochę chyba już jestem stara i brak tu ekscytacji, którą pamiętam z czasów powodzi w pierwszej gimnazjum, kiedy dostawałam ekstazy na myśl o kilku dniach wolnych. Szkoda mi lekcji warsztatowych ze Stereotypes and Prejudice, zajęć z Przedszkolaka, na których mieliśmy chodzić do przedszkola i robić badania, zajęć z Reklamy społecznej Kulturowych uwarunkowań rozwoju. Jednocześnie jakaś tam radość z odwołanych zajęć została - jednak została we mnie krzta gimnazjalisty. xd

Bardzo pomogło mi rzadsze zaglądanie do mediów. Przestałam kompulsywnie sprawdzać ilość zarażonych koronawirusem w Polsce, czy na świecie i ilość przypadków śmiertelnych. Przez to stresuję się niewiele, prawie wcale, choć mam świadomość, że teoretycznie mama może mi przynieść coś ze szpitala. Jestem jednak dobrej myśli i mam nadzieję, że wszystko się ułoży, a maseczek i miejsc na szpitalnych łóżkach starczy dla wszystkich. Chcąc ograniczyć kontakt z mediami, które wyścigują się tylko, który szokujący nagłówek, będzie lepiej się klikał, zaczęłam szukać rzetelnych źródeł informacji o koronawirusie. Tak odkryłam kanały naukowe - Uwaga! Naukowy Bełkot, Nauka - to lubię i Kasia Gandor. Bardzo polecam. I jest to jeden z plusów pandemii, jeśli mogę to tak nazwać, bo nie dość, że dotarłam do rzetelnych, naukowych źródeł które mówią prawdę o koronawirusie, to jeszcze wkręciłam się w naukowe filmiki w ogóle. Cieszę się, bo mój humanistyczny, uniesiony w obłokach umysł, potrzebuje czasem naukowej, bardziej przyziemnej pożywki. No to mam. 

Jest trochę dziwnie, trochę śmiesznie i a trochę strasznie. Pandemia jest czymś dla mojego pokolenia nowym, a przy udziale mediów - rozgłośnionym do granic możliwości. Dzieją się rzeczy straszne, ale i obserwuję wokół siebie akty bezinteresownej pomocy wobec najsłabszych - w tym przypadku osób starszych. Ludzie robią sąsiadom zakupy, przynoszą im je pod drzwi, są solidarni.  I tak być powinno. Przecież wszyscy będziemy kiedyś starsi. Jednocześnie cierpię na brak podróży. Fun fact: powinnam być teraz na wyjeździe narciarskim we Francji. Firma odwołała wyjazd w ostatniej chwili, inaczej po przyjeździe miałabym obowiązkową kwarantannę. Tak jak moja kuzynka po powrocie z Anglii. Koleżanka po powrocie z Kanady. I jeszcze troje innych znajomych. Jakie to wszystko dziwne. I nowe. Ale też ciekawe. Bo zauważamy siebie w innym kontekście, dostrzegamy u siebie elastyczność psychiczną, nowe zachowania i możliwość naginania tych starych do nowej rzeczywistości. 

Będzie dobrze. 
Dbajcie o bliskich, nie panikujcie, ale i nie wychodźcie na miasto bez potrzeby. 
Keep calm i niech wam papieru nie zabraknie.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie