Przejdź do głównej zawartości

10 myśli z San Francisco

Przełamuję niejako tę moją blokadę twórczą (no tak to nazwijmy) i próbuję wrócić na bloga. Pewnie trudno będzie u mnie o regularność wpisów, choć byłaby ona zbawieniem, ale szkoda tych treści w mojej głowie, które aż proszą się o wypłynięcie na wierzch. Podejmijmy więc próbę! Zacznę od myśli, które zostały ze mną po trzymiesięcznym pobycie w San Francisco. 


1. San Francisco, czy Nowy Jork?
Po Nowym Jorku mało które miasto jest w stanie zachwycić/ zaskoczyć w Stanach Zjednoczonych. Jeżeli chcecie zwiedzać tu miasta, Nowy Jork zostawcie sobie na koniec, jako wisienkę na torcie, bo i tak Was zmiażdży niesamowitością. Tymczasem, przyjechałam do San Francisco, gdyż chciałam czegoś nowego. Było ładnie, uroczo, ale bez tego "wow".

2. Bezdomność
Tym co w San Francisco najbardziej przytłacza i przeraża jednocześnie jest skala bezdomności. Koleżanki ostrzegały mnie, że bezdomnych jest tu sporo, ale ja tłumaczyłam im, że znam już przecież sytuację z Nowego Jorku. A tu się okazuje, że nie. O ile, tak, w NY byli bezdomni, to byli to innego rodzaju osoby. Wchodzili oni na przystankach do metra i wypowiadali na głos swoją smutną historię życia. Po pewnym czasie już do tego przywykłam. Byli oni jednak aktywni, jakoś więcej w nich było życia, zazwyczaj nie zdradzali oznak odurzenia narkotykowego, a przynajmniej nie było ono tak odczuwalne. Sprawiali wrażenie, jakby istniała choćby jakaś niewielka szansa by z tego wszystkiego wyszli. Bezdomni z San Francisco to inna sprawa. To jest właściwie umieranie na ulicy. Na każdej ulicy można zobaczyć przynajmniej jedną leżącą/ śpiącą postać - na kartonie, w jakimś brudnym śpiworze, albo nawet po prostu na ziemi. Im już jest wszystko obojętne. Często jest to po prostu ich wybór, który niestety wspomaga państwo, płacąc im co około tysiąc dolarów miesięcznie. To chore. Większość z tego oczywiście zostaje przeznaczona na narkotyki, bo przecież śpiąc na ulicy nie muszą wydawać pieniędzy na mieszkanie, a na jedzenie zazwyczaj wyżebrzą. Jestem jak najbardziej zwolenniczką socjalizmu, ale przemyślanego - coś takiego jest niedopuszczalne. Takim ludziom należy dać wędkę, a nie rybę. W San Francisco dostają rybę i to jeszcze ta ryba pchana jest im na siłę do ust. Działanie władz Kalifornii jest szkodliwe i nie wyobrażam sobie mieszkać tam i przyczyniać się do tego co tam się wyrabia. 

3. Zioła i ziółka
Jeśli ktoś zapytałby mnie jaki zapach najbardziej kojarzy mi się z San Francisco, powiedziałabym, że są to unoszące się opary marihuany. Pachnie tam nią dokładnie wszędzie i nie powiem, zapach jest całkiem w porządku. A w ogóle palenie marihuany jest w SF na porządku dziennym i robi to każdy i wszędzie. Na przykład u nas w hostelu palili praktycznie wszyscy (łącznie z wiecznie zjaranymi recepcjonistami xd), palili moi znajomi, moja ciotka którą odwiedziłam mieszkająca dwie godziny od San Francisco i jej mąż, no... wszyscy. Zabawna sprawa też jak zmienia się u człowieka postrzeganie pewnych spraw. Jeszcze kilka lat temu, na hasło marihuana zjeżyłby mi się włos na całym ciele i wydałabym z siebie stłumiony okrzyk oburzenia. Ze dwa lata temu, popatrzyłabym z podejrzliwością na palących obok mnie znajomych. Teraz? No właśnie. ;) Nie będę się wypowiadać tutaj na temat legalizacji marihuany w Polsce, ale gdy pomyślałam o tym jakie konsekwencje mogłyby mnie czekać w moim kraju za torebeczkę marihuany, w porównaniu do Kalifornii, w której ma ją przy sobie co druga osoba... no, coś tu jest nie tak.

4. Pogoda
Jest wiele negatywów San Francisco, natomiast niewątpliwym plusem jest pogoda. Dla mnie idealna. Najprędzej można ją porównać do brytyjskiej, ale mając na uwadze dość obfite wiatry, może bardziej szkockiej. Wiatr i mgła - to zdecydowanie wizytówki SF. Spodziewałam się również deszczu, ale nie dostałam go. Pogoda w lecie wynosi około 20 stopni, czasem trochę mniej - optymalna, idealna. Dobra alternatywa dla upalnego Nowego Jorku, czy (o zgrozo!) Miami. Myślę, że właśnie ze względu na pogodę tak wiele ludzi postanawia się tu osiedlić. 



5. Parki, parki, parki. 
Czyli to co San Francisco ma najlepsze. Jeżeli uda Wam się zawitać do miasta na kilka dni, nie wahajcie się i oprócz mostu, plaży, muzeów i Alcatrazu koniecznie zajrzyjcie do kilku parków. Jeden z moich ulubionych to Golden Gate Park, skrywający w sobie wiele wspaniałości: Ogród botaniczny, dwa muzea, śliczny ogród japoński, ogródek różany, jeziora, fontanny, skałki, pagórki, polany i lasek. Można tam spokojnie spędzić cały dzień, a w sumie najlepiej więcej. Jedno z muzeów to galeria sztuki The Young Museum. Znajdują się w niej kolekcje z wielu różnych epok - wystawy stałe i czasowe, związane ze sztuką i historią kultur. Generalnie jest bardzo ciekawie. A gdy wyjedziemy na szczyt budynku, rozsiewa się przed nami widok na cały park z góry. Bajeczka. Mój kolejny ulubiony park to Presidio of San Francisco. To bardzo duża (trochę fancy) przestrzeń z niesamowitym lasem, olbrzymią łąką, bagnistymi terenami przy plaży i samą plażą w końcu. Na terenie parku mieści się też Muzeum Walta Disneya (fajne!) i cmentarz wojskowy (mega wrażenie!). W oddali widać stamtąd Golden Gate, a widok podczas zachodu słońca zapiera dech w piersiach. Trzecim parkiem na podium jest Salesforce Park, który znajduje się w Financial District, na wysokości czwartego piętra, pośród wieżowców. Nie jest za duży, ale ma wszystko to co potrzeba, czyli cieszącą oczy roślinność, łąki do siedzenia z książką, czy do ćwiczeń (byłam tam kilka razy na darmowych zajęciach z jogi <3). Jest też stanowisko do wypożyczania książek i planszówek, z których można sobie na miejscu korzystać oraz bar z pysznym piwkiem. Czego więcej do szczęścia potrzeba? Dla osób z nieuleczalnym sentymentem do NY - właśnie tam poczułam się najbardziej Nowojorsko. Jest jeszcze wieeele parków, w tym Mission Dolores Park, do którego mam sentyment, bo to pierwsze miejsce które odwiedziłam w SF, Buena Vista Park, Bernal Heights Park i wiele innych. Na pewno znajdziecie swój ulubiony. 

6. Nic lepiej nie uczy życia, jak praca w gastronomii

To moja pierwsza tak długa przygoda w gastronomii, a nie wgłębiając się zanadto w temat, nie za miłe szefostwo i menadżerzy, to nie jest sprawa występująca tylko w naszym kraju. Stany, jeżeli chodzi o pracę nie są krainą miodem i mlekiem płynącą, jak wielu jeszcze myśli - może w ten sposób. Druga sprawa - praca na kuchni to ciężki kawałek chleba. Tak ciężki, że szczerze bym się tego nie spodziewała. Po zakończeniu dnia pracy, czułam na całej sobie zapach oleju do smażenia - biegłam prosto do domu i pod prysznic. Potem szłam spać, bo byłam tak zmęczona (tak było przez pierwsze tygodnie). W kuchni jest strasznie gorąco, a wielokrotnie również stresująco. Składu kanapek nie mogłam nauczyć się do samego końca. Kuchenny antytalent. xd Po półtora miesiąca przeniesiono mnie na kasę i odetchnęłam. Ale czuję się silniejsza i bardziej zahartowana. Wydaje mi się, że lepiej wiem, kiedy powiedzieć nie i jak rozmawiać z menadżerami i szefostwem. Umiem też szybko kroić pietruszkę do zupy. xd

7. Nic lepiej nie uczy języka, jak praca w amerykańskiej gastronomii
W amerykańskiej kuchni po angielsku się nie dogadasz. Nawet nie ma co próbować. Na początku mówiłam po tym angielsku, mówiłam, tłumaczyłam, próbowałam... nope. U nas na kuchni pracownicy byli z Meksyku, Gwatemali, Salwadoru, Hondurasu i Boliwii. O ile  jeszcze busserzy mówili cokolwiek, tak panie pracujące na kuchni, nie umiały powiedzieć dziękuje, czy dzień dobry. Nie mówiąc już o wskazaniu klientowi gdzie jest toaleta, czy podaniu widelca (trzeba wiedzieć przecież o co klient prosi). Dlatego też szybko stwierdziłam, że zwracanie się do nich po angielsku nie ma żadnego sensu. Zaczęłam więc z zapamiętaniem przypominać sobie wszystko co pamiętam z mojej marnej licealnej nauki hiszpańskiego, co w sumie z każdym dniem wydawało mi się coraz lepszą opcją. Mówiłam po hiszpańsku bo MUSIAŁAM. A to jest przecież najlepsza metoda - nauka przez mówienie. Na początku więc nieśmiało zaczynałam operować pojedynczymi terminami kuchennymi wydobywanymi gdzieś z dna mózgu, a po dwóch miesiącach mówiłam już do Latynosów całkiem sensownymi, choć pojedynczymi zdaniami. Już nie tylko używałam zdań typu: "Możesz pokroić sałatę"?, "Potrzebuję pomocy w zrobieniu kanapki", czy "Toaleta jest za rogiem", ale tłumaczyłam moim współpracownikom gdzie znajduje się Polska, objaśniałam mój plan podróży, czy pytałam ich o ich rodziny. Naprawdę się rozgadałam i byłam z tego nawet odrobinkę dumna! Potem, gdy przeniosłam się na kasę, miałam już mniejszy kontakt z kuchnią, ale wciąż do nich zaglądałam, a oni wszyscy do mnie twardo po hiszpańsku. xd Hiszpańskojęzycznych klientów też obsługiwałam w ich języku. To co na początku wydawało mi się tragedią (jęczałam tam strasznie, że nic nie rozumiem), później okazało się błogosławieństwem. Chyba tak miało być - miałam się ośmielić i ruszyć w końcu z hiszpańskim do przodu!

8. Sztuka mieszka w SF
Jeśli lubicie sztukę, to San Francisco jest dla Was. Galerii jest tu całkiem sporo, a moją ulubioną jest oczywiście galeria sztuki współczesnej MoMA. Są tu niesamowite wystawy czasowe, a ja trafiłam na taką, poświęconą Andy'emu Warholowi, więc byłam w siódmym niebie. Na wystawie przedstawiony został przekrój prac artysty przez wszystkie lata działalności, więc niektóre prace były dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Uwierzcie, pop-artowa Marilyn Monroe i puszka Campbell to tylko wierzchołek góry lodowej. Poza tym mamy The Young Museum, z szeroko pojętą sztuką dawną, Asian Art Museum i wiele prywatnych, małych galerii, do których można sobie wejść za darmo i popatrzeć na przepiękne dzieła z różnych okresów, zarówno te współczesne, jak i klasyczne, przeznaczone na sprzedaż. 

9. Mieszkanie w hostelu to dobro
Mieszkanie w hostelu przez trzy miesiące, to jedno z ważniejszych moich doświadczeń w tym roku. Już po jakimś tygodniu zaczęłam traktować hostel Dakota bardzo swojsko - czułam się tam po prostu jak w domu. Długie spanko w dni wolne, latanie do sąsiedniej pralni nocami, regularne obiadki dwa razy w tygodniu, piwko na schodkach przeciwpożarowych, wieczorne jedzonko we wspólnej kuchni i moje ulubione - przesiadywanie w lobby, gdzie nieraz grało się w karty, na gitarze i prowadziło niekończące się rozmowy do późnych godzin wieczornych z ludźmi ze wszystkich stron świata. Zarówno mieszkańcy, chwilowi goście, jak i pracownicy hostelu, na długo zostaną w mojej pamięci, ze względu na to jak barwne i ciekawe osobowości prezentowali. Co tam Golden Gate - Dakota to kwiat San Francisco. xd


10. Nie zrażajcie się moimi narzekaniami
San Francisco może nie jest na dłuższy czas (choć znam takich co wracają tu po raz trzeci), ale zdecydowanie warte jest odwiedzenia. Myślę, że warto spędzić tu choć trzy dni i zobaczyć wszystkie atrakcje, które całkiem się już kojarzy. Koniecznie musicie wybrać się na wyspę Alcatraz! Musem jest również Golden Gate Bridge, Lombard Street, śliczne parki, o których wspominałam i te wszystkie urocze, pastelowe domki (na czele z Painted Ladies), które są tak pięknie położone na wzgórzach. Możecie przejść się po galeriach sztuki, przejechać charakterystycznym tramwajem i skosztować pyszności ze wszystkich stron świata! Jedźcie do San Francisco - mimo wszystko! ;)


Fot: Maksymilian Janicki <3

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie