Przejdź do głównej zawartości

Pewnego razu w Nowej Anglii

Pewnie pamiętacie gdy mówiłam, że w Stanach nie zakochałam się od razu. Teraz jest już inaczej, doszedł sentyment i mój  wewnętrzny głos każe mi wracać w przyszłe wakacje. Tym razem zamieszkam w innym mieście niż Nowy Jork, ale o tym kiedy indziej. Jeżeli zaś o Nowy Jork właśnie chodzi - miłość rosła w miarę upływu czasu, bo w pierwszych tygodniach kompletnie jej nie było. Przytłaczał mnie gwar, brud, chaos, zbyt szybki styl życia. Powoli, stopniowo się do tego wszystkiego przyzwyczajałam. W połowie pobytu byłam już w NY nieźle zadomowiona, a pod koniec nieomal płakałam, że muszę wyjeżdżać. Polubiłam ludzi z którymi pracowałam, miejsce pracy, moją śmieszną dzielnicę i po prostu całe wielokulturowe, pełne kontrastów miasto ze wszystkimi swoimi blaskami i cieniami. Ale nie o tym tu mowa, bo do NY jeszcze wrócimy. Co z tym moim trudnym uczuciem do USA? Zakochałam się w Stanach w połowie sierpnia. Dopiero. I było to niezależne od Nowego Jorku. Stało się to podczas pobytu w tej części USA, w której możliwe, że sama z siebie nigdy bym się nie znalazła, czyli w Nowej Anglii.






A co to jest w ogóle ta Nowa Anglia? Bo w sumie zawsze się coś tam o niej słyszy, ale dokładnie nie wie się co to jest. A więc jest to region w północno - wschodniej części Stanów Zjednoczonych. I nie jest to stan (bo wiem, że część osób tak myśli), tylko sześć malutkich stanów leżących obok siebie, tworzących tak jakby jeden większy stan. Są to: Connecticut, New Hampshire, Vermont, Rhode Island, Massachusetts i Maine. Sięgając trochę do historii, nietrudno się domyślić, że przed kolonizacją region zajmowało jedno z plemion Indiańskich. Teren ten na początku siedemnastego wieku przejęli angielscy purytanie, uciekając przed prześladowaniami, a pierwsze miasto tam przez nich założone nosiło nazwę Plymouth, dokładnie tak jak brytyjski odpowiednik. Stąd właśnie Nowa Anglia. Co ciekawe region brał czynny udział w ruchu abolicjonistycznym, dzięki któremu zniesiono niewolnictwo. Mimo, że wydaje się niepozorna, to tutaj też rozpoczęła się rewolucja przemysłowa. Jest też zagłębiem intelektualnym, ze swoimi pięknymi uniwersytetami, o których niedługo wspomnę. 
Co ciekawe, w porównaniu z ogromnym, zaludnionym Nowym Jorkiem, ludzi w tych sześciu stanach jest niewiele (w pięciu stanach jest mniej ludzi niż w samym NY). Większość mieszkańców Nowej Anglii to potomkowie emigrujących Europejczyków, więc to co rzuca się tam w oczy, a czego nie ma w innych stanach ( a już szczególnie w multikulturowym, kolorowym NY), to przeważająca ludność biała. Jak w całym USA, a właściwie wszędzie kilka procent z nich to Polacy. ;) Ale dość tych formalności - przejdźmy do naszej spersonalizowanej wyprawy do Nowej Anglii i dowiedzcie się co warto w tym regionie zobaczyć.

Jak już mówiłam w moich nikłych planach podróżniczych, Nowa Anglia w ogóle mi nie przeszła przez myśl. Więc całe szczęście, że podczas siedzenia sobie w parku i oglądania jakiegoś lokalnego meczu koszykówki, jeden z mych polsko - nowojorskich ziomków (cześć Damianku :*) wspomniał, że w taką oto podróż na północ się wybiera. Ponieważ lubię spontaniczne decyzje podróżnicze, praktycznie od razu się zainteresowałam. Zaczęliśmy szukać więc współtowarzyszy podróży. Szybko znalazła się kolejna osóbka z polsko - nowojorskich ziomków - Ania (buziaki dla niej :*). Potem doszło jeszcze dwóch Rumunów: Adi, które palił papierosa w dosłownie każdym miejscu, w którym się zatrzymaliśmy i zawieszał wzrok na niejednej napotkanej przedstawicielce płci pięknej oraz Alex (przydomek: Szybki Rumun), który podążał niezwykle szybkim krokiem i non stop kazał nam ustawiać się do selfie. Ostatni zdecydował się na road trip uroczy Chińczyk - Richard (Dong), który bardzo lubił kupować rzeczy oraz robił ładne zdjęcia (większość fotek tutaj pochodzi od niego). Mimo, że podróż z poszczególnymi jednostkami mogłaby się okazać istną katorgą, tak cała nasza szóstka tworzyła całkiem niezły zestaw. Było cudownie, zabawnie, pouczająco i przecież właśnie dzięki tej wyprawie zobaczyłam Stany z zupełnie innej strony.

Będę lecieć stanami, po kolei, tak jak przebiegał nasz road trip, zaczynając od niepozornego, acz pozytywnie zaskakującego Connecticut.

CONNECTICUT /NEW HAVEN/





Z Nowego Jorku wyruszyliśmy w środku nocy, gdzieś około 3, więc w naszym pierwszym punkcie - w miasteczku New Haven, byliśmy bardzo wczesnym rankiem. Godzina ta była wynikiem kompromisu, gdyż jedna część wycieczkowiczów, chciała wyjechać późnym wieczorem, a druga - wczesnym rankiem. Myślę jednak, że ten kompromis wyszedł nam na dobre. ;)
New Haven jest jak pewnie już wiecie miasteczkiem będącym siedzibą jednego z najlepszych uniwersytetów świata - Yale. Przechadzając się po mieście, które jest małe, acz niesamowicie urocze, cały czas napotyka się kolejne wydziały, instytuty, kampusy. Poza tym uniwersytecka kaplica, biblioteka, szpital, galeria sztuki - wszystko jest bezpośrednio związane z uczelnią. I nic w tym dziwnego - o Yale słyszałam już w szkole podstawowej (Cody z "Nie ma to jak statek" wybierał się do Yale ;)). Jeżeli więc znajdziecie się w New Haven, to po prostu powłóczcie się pomiędzy starymi (pff, no oczywiście nie tak starymi jak u nas w Europie hehe, ale jednak), uroczymi budynkami uczelni i poczujcie się jakbyście na niej studiowali. Moim zdaniem reprezentacyjnie Yale wygrało z Harvardem, więc uniwersytet powinien być dumny, że taka persona jak ja, darzy go uznaniem. Oprócz budynków uczelni, poobserwujcie jeszcze domki jednorodzinne w starym, klasycznym, amerykańskim stylu, które zrobiły na mnie mega wrażenie. Jednocześnie jeszcze raz uprzedzam, że mogłam mieć spojrzenie skrzywione przez zbyt długie przebywanie w ogromnym mieście pełnym wieżowców, bloków i hałasu, więc mogę być przez swoje upojenie kontrastem trochę niepoczytalna. Mimo wszystko te pastelowe domki są przepiękne - mówcie co chcecie. W New Haven zjedliśmy też tego rześkiego poranka pyszne śniadanie w jednej z lokalnych piekarni, co wzmocniło mój małomiasteczkowy zachwyt. Były to prawdopodobnie typowe amerykańskie bajgle, których wspaniałość przyczyniła się niewątpliwie do poszerzenia mej sylwetki, jednak które mogę polecić z całego serduszka. <3
Spędziliśmy też trochę czasu w miejscowym Edgewood Park, jako, że wszyscy uwielbiamy parki i pobujaliśmy się na huśtawkach, celebrując dorosłość. Następnie dotarliśmy do wygrzebanego przeze mnie budynku biblioteki miejskiej - Beinecke Rare Book & Manuscript Library, z którego wynalezienia teraz jestem dumna, bo spodobał się wszystkim bardzo, mimo nowoczesnej formy. Na zewnątrz sprawia wrażenie betonowej bryły, a w środku są to nieskończone rzędy książek, uwięzione za ścianami ze szkła. To wszystko serio robi wrażenie. Musicie tam wejść. Weszliśmy też do pierwszego baptystycznego kościoła w NH, do jakiegoś innego kościoła i koło południa (chyba jakoś tak) zaczęliśmy się zwijać, bo mieliśmy do zaliczenia sześć stanów w trzy dni, a to takie łatwe nie było.

RHODE ISLAND





Siedząc przed piekarenką w New Haven i wcinając bajgle, zostaliśmy zagadani przez pewnego miłego pana, wylewnego jak większość Amerykanów, który pytał się nas oczywiście o wiele rzeczy - skąd jesteśmy, co tu robimy i czy jesteśmy może przyszłymi studentami (chciałoby się). My nie byliśmy pytającemu dłużni, więc otrzymał on pytanie o najbliższą najbardziej malowniczą plażę. To, że miejsce, które wskazał znajdowało się już w kolejnym stanie, będącym naszym kolejnym punktem na trasie, było pozytywnym zbiegiem okoliczności. Jakiś czas później dotarliśmy więc do wioski Watch Hill, która zdawała się być trochę fancy, co stwierdziłam po wejściu do pierwszego lepszego pubu i sklepu z pamiątkami. Ceny dość kosmiczne i sama wioska sprawiała wrażenie kurortu, do którego przyjeżdżają bogatsi Amerykanie na wakacje. Jednocześnie jeśli ktoś chce, tak jak my, po prostu przyjechać na kilka godzin, posiedzieć na plaży, wykąpać się w morzu i to wszystko za darmo - może to uczynić jak najbardziej. Spędzenie w wiosce kilku dni mogłoby być już bardziej kosztowne. Dotarliśmy więc na plażę, chłopaki poszli do wody, a my z Anią wylegiwałyśmy się na skałach i słuchałyśmy szumu fal. Urokliwe (Boże, jak nadużywam tego epitetu - ale Nowa Anglia po prostu taka jest!), trochę oderwane od zgiełku i komercji innych plaż miejsce, które warto odwiedzić przy okazji wizyty w Rhode Island. Jako ciekawostkę dodam, że wylegiwaliśmy się kilka domków od letniej rezydencji Taylor Swift, do której oczywiście nie dało się w pełni dotrzeć, bo była nieźle odgrodzona od wszystkiego. Zdecydowanie szanuję Taylor za wybranie takiej miejscówki na miejsce wakacyjnego wypoczynku, zamiast na przykład takiego Miami. Ogromna ilość gwiazd, w tym Jennifer Lopez, Rihanna, Shakira i Alicia Keys, ma tam swoje rezydencje i codziennie tysiące ludzi przepływa obok, robiąc zdjęcia, sprawiając, że gwiazdy nie mają nawet iluzji prywatności. Ale w tym wypadku na własne życzenie. Taylor może mieć w Watch Hill przynajmniej jakieś jej elementy.

Po Watch Hill, dotarliśmy do jednego z najpiękniejszych miejsc w USA (i tu znowu nie odpowiadam za swój sentyment xd), czyli do latarni Point Judith Lighthouse. Znajduje się ona w miasteczku Narragansett i jest otoczona dość minimalistycznym, surowym krajobrazem, na który składają się skały i uderzające o nie fale morskie, a ponadto kilka prostych nadmorskich budynków. To jedno z tych miejsc, gdzie można by usiąść na skale, spoglądać melancholijnie w ocean i myśleć o rzeczach. O samych dobrych rzeczach najlepiej.

Ostatnim punktem w Rhode Island (zdecydowanie mój ulubiony stan) było miasto Newport. Jak się pewnie domyślacie standardowo mnie zachwyciło. Na tyle, że wybierając tegoroczne miejsce do którego wyjadę na work & travel, rozważałam Newport właśnie. W końcu zadecydowałam, że warto jednak odkrywać nowe rejony i wybrałam Kalifornię, ale na pewno tutaj kiedyś wrócę. Przede wszystkim Newport jest bardzo malownicze ze względu na swoje położenie nad samym oceanem. Ponieważ dotarliśmy tam już wieczorem i dużo czasu nie mieliśmy, wykorzystaliśmy go głównie na luźne włóczenie się po miasteczku, co chyba jest najlepszą opcją na zwiedzanie. Łaziłyśmy z Anią zachwycone po Bannister 's Wharf, czyli po deptaku i pomostach i wchodziłyśmy do niektórych sklepików, szukając oryginalnych pamiątek. Zachwyciły mnie pewne marynistyczne kolczyki, które nie wytrzymałam i w końcu kupiłam. Pamiętam też, że kupiłam różany cukier, który, już w Polsce, bardzo smakował ludziom w herbacie. Pod koniec spaceru znaleźliśmy się z chłopakami, którzy wcześniej się odłączyli, prowadzeni przez zakupowy szał Richarda (ponoć nie skończyło się na kilku drogich cygarach, ale to je głównie zapamiętałam). Ze względu na późną porę nie jeździliśmy w mieście już w inne miejsca, pozostając tylko w samym centrum. Wyczytałam jednak, że warto w Newport zobaczyć okazałe rezydencje (np. Tredager House, czy The Breakers) i wybrać się na spacer po Cliff Walks. Ten dość intensywny dzień zakończyliśmy noclegiem w przydrożnym hostelu, już chyba na wylocie z Rhode Island, bądź już w Massachusets, z którego mało co pamiętam, bo chyba byliśmy szalenie zmęczeni. Ale całkiem szczęśliwi - przynajmniej ja.

MASSACHUSETS









W drugim dniu naszej wyprawy nastąpił mały kryzys, bo okazało się, że zbyt późno wstaliśmy, a zbyt dużo jeszcze mamy zwiedzić, w stosunku do tego co zwiedziliśmy dotychczas. Co więcej, Alex się obudził z miejscami, które chciałby w Massachusets zobaczyć, a że miejsca te w Bostonie były stosunkowo oddalone od siebie, a wcześniej nie raczył się podzielić swoimi celami, troszeczkę się zdenerwowaliśmy. Szczególnie ja, bo to przecież ja, za porozumieniem ze wszystkimi, trasę ustalałam. Do tego dołożył się Adi, który delikatnie rzecz ujmując, miał wszystko gdzieś, a jedynym jego dylematem było czy w danym miejscu można palić papierosy. W dodatku czułam zbliżające się przeziębienie i coś dziwnego zaczęło dziać się z moim głosem - był z każdą godziną coraz bardziej ochrypły (spojler: wieczorem miałam stracić go zupełnie xd). Sprawiało to, że nie mogłam już tak efektywnie krzyczeć na Alexa, który zaburzał mi koncepcję wycieczki, ale może i dobrze. xd Teraz jak wspominam to wszystko to po prostu chce mi się śmiać i uważam, że te wszystkie drobne sprzeczki i przeszkody były nieodłączną częścią tego tripa. Wspominam je prawie z łezką w oku. ;)
Wracając jednak do tematu przewodniego - Massachusets to głównie Boston, a Boston to miasto, w którym zakochała się niejedna osoba. Ponadto to w Bostonie toczyła się akcja jednego z moich ulubionych seriali dzieciństwa - Nie ma to jak hotel. Niestety, mimo, że szukaliśmy z Adim budynku w którym mieszkali Zack i Cody (to była jedna z niewielu rzeczy, którą kolega się zainteresował, mamy sukces), okazało się, że zarówno hotel Tipton, jak i nawet sam budynek są fikcyjne. No cóż. Nie spotkałam więc bliźniaków, ale zobaczyłam za to dużo innych świetnych rzeczy. Zanim wjechaliśmy do Bostonu, udaliśmy się do pobliskiej miejscowości Cambridge, w celu zwiedzenia kolejnej, prześcigającej się w rankingach z Yale uczelni. Mowa oczywiście o Harvardzie. Widzicie więc, że Nowa Anglia ma do zaoferowania więcej niż się spodziewaliście - również edukacyjnie. ;) Harvard oczywiście jest piękny - architektonicznie europejski, więc chodzenie między budynkami uczelni, było dla mnie czystą przyjemnością. Turystów, oczywiście było więcej niż w Yale, przez pobliski, przyjazny do zwiedzania Boston. Mimo to, dla mnie Yale zdecydowanie wygrywa z Harvardem. Może to klimat miasta, może większy urok samych budynków uniwersyteckich, ale to właśnie uniwersytet Yale skradł moje serce. Mimo wszystko, jeżeli już będziecie w Massachusets, to wpaść na Harvard musicie.
W sumie całkiem długo siedzieliśmy na tym Harvardzie, co znowu zaczęło wywoływać minimalne międzygrupowe napięcia, ale dość szybko opadły, bo stwierdziliśmy w końcu, że kurczowo planu trzymać się nie musimy i po prostu ile nam się uda zwiedzić, tyle się uda, ale bez ciśnienia. Boston. Po małych nowoangielskich miasteczkach, z którymi mieliśmy do czynienia w poprzednim dniu i które jak wiecie mnie zachwyciły, powróciliśmy do metropolitalnego charakteru miasta. Wjeżdżając do Bostonu, od razu poczułam Nowy Jork i może dlatego nie było to dla mnie nic tak ogromnie nadzwyczajnego. Oczywiście Boston jest o wieeele mniejszy i o niebo spokojniejszy, ale mimo wszystko - po prostu charakter dużego miasta, wiecie o co chodzi. Po znalezieniu miejsca do parkowania (nie było łatwo), ruszyliśmy na podbój stolicy stanu. Udaliśmy się, trochę może przypadkiem, bo w sumie i tak była to główna trasa, szlakiem Freedom Trail. Jest to czterokilometrowa trasa wiodąca przez miejsca mające kluczowe znaczenie dla historii Stanów Zjednoczonych. Obejmuje ona różne kościoły, pomniki i muzea i o ile my nie mieliśmy czasu na nadmierne zagłębianie się w kolejne obiekty historyczne, tak myślę, że jeżeli będziecie mieć więcej czasu, to warto to zrobić. Szlak wiódł nas do portu, który jest całkiem estetyczny i dodatkowo wiąże się z historią o bostońskim piciu herbatki. Jako znana wielbicielka tego napoju bogów oraz była maturzystka z rozszerzonej historii, która coś tam z tego wydarzenia, choć niewiele, pamiętała, całkiem się odwiedzeniem tego miejsca podekscytowałam (herbata ekscytuje, wiadomo).

A więc o co chodziło z tą bostońską herbatką (am. Tea Party)? Zamknijcie oczy i przenieście się w czasie do XVIII wieku. Jak już to zrobiliście, to chyba na powrót musicie je otworzyć, bo nie wiem jak będziecie nadal czytać ten post. Nie przemyślałam tego. W każdym razie jesteśmy sobie w Bostonie w XVIII wieku i mamy do czynienia z nadmierną podażą herbaty (gdybym ja tam wtedy żyła to by do tego nie doszło). Jest ona więc bardzo tania, a Kompania Wschodnioidyjska otrzymuje pozwolenie na sprzedaż jej w koloniach brytyjskich bez zwyczajowych ceł i podatków. Amerykańscy importerzy nie są z tego zadowoleni, bojkotują więc herbatę i nie wpuszczają jej transportów do portów. Wyjątkiem jest port bostoński, gdzie 16 grudnia 1773 na spokojnie stacjonowały sobie trzy okręty Kompanii Wschodnioindyjskiej z zapasem herbaty gotowej do wyładunku. W środku nocy, niespodziewanie, następuje atak na okręty organizacji Synowie Wolności, podczas którego cały zapas herbaty zostaję strącony do morza. Akcja zostaje przeprowadzona bez użycia przemocy (chociaż szkoda herbaty!) i nic się nikomu nie stało, acz konsekwencje doprowadzają do późniejszej rewolucji amerykańskiej. To była wstawka historyczna. Takie zjawisko często się u mnie nie zdarza, acz jak widać matura z historii zostaje z człowiekiem, a początki powstawanie Stanów Zjednoczonych to był jeden z moich ulubionych okresów historycznych. Ale to już tyle - obiecuję. Byliśmy więc na owym "miejscu zbrodni", pooglądaliśmy sobie okręty i zakupiliśmy bostońską Tea Party. Jest tam też muzeum związane z tym wydarzeniem, do którego w sumie może kiedyś bym się wybrała. Wynurzając się już tej historii, następnie podążyliśmy w stronę Boston Public Garden, który jest piękny i bardzo zielony, ma duże jeziorko po którym pływają łodzie w kształcie łabędzi i uroczy pomnik mamy kaczki z podążającymi za nią kaczątkami. Warto posiedzieć tu trochę w tej zieleni - w ogóle muszę powiedzieć, że Boston jest dość zielonym miastem - super sprawa. Po parku znowu się rozdzieliliśmy, gdyż Dong wynalazł jakąś bardzo dobrą, dość z resztą ekskluzywną restaurację, gdzie podają wyśmienite homary. Jeżeli jesteście wielbicielami owoców morza, możecie trochę poszperać w poszukiwaniu bostońskich knajp tego typu - z tego co się orientowałam właśnie w homarach się miasto specjalizuje. Dong poszedł więc z Damianem wcinać homary, tymczasem my złapaliśmy całkiem niezłą (i tańszą niż homary hehe) pizzę na prześlicznej dzielnicy - Beacon Hill. To historyczne osiedle zdecydowanie wygrało, jak dla mnie, Boston. To właśnie ono wiedzie prym na instagramowych foteczkach wszystkich blogerek i nic dziwnego - jest niesamowicie fotogeniczne. Rude budyneczki z drewnianymi okiennicami, wysokie klatki schodowe na których sobie trochę popozowałyśmy, brukowane ulice, latarnie, amerykańskie flagi wystające z okien oraz mnóstwo kwiatów i zieleni dookoła. Na ulicach roztacza się aura luksusy, bo jednak zdaje się, że mieszka tu raczej bogatsza część społeczności bostońskiej. Po Beacon Hill, zaczęliśmy się kierować już powoli w stronę samochodu - naszym ambitnym planem było dotarcie do Maine przed zmrokiem i zobaczenie czegoś tam jeszcze. Wyszło, jak wyszło. xd

Co do Massachusets, kiedyś, gdy będę miała więcej czasu, będę chciała zrobić jeszcze parę rzeczy. Po pierwsze, w Bostonie wybrać się na rejs w poszukiwaniu wielorybów. Taki kilkugodzinny rejs kosztuje aż 50 dolarów, ale daje praktycznie gwarancję zobaczenia wielorybów, a to ponoć niezapomniane przeżycie. Poza tym bardzo chciałam odwiedzić miasto z jednego z moich ulubionych filmów o tym samym tytule - Manchester by the sea. Nie ma tam nic specjalnego, nie ciągałabym tam całej ekipy tylko po to bym mogła nim się nacieszyć, ale jednak sentyment do tego filmu sprawia, że muszę po prostu kiedyś tam się udać. Nie udało nam się też dotrzeć do miasta Salem, choć wstępnie był taki plan. Samo miasto jest urokliwe i trochę tajemnicze, i pewnie sama nazwa z czymś Wam się kojarzy. I trafnie! To właśnie tam w XVIII wieku miał miejsce słynny proces czarownic. To wydarzenie tak rozsławiło Salem, że do dziś słynie jako The Witch City, a wszystkie miastowe szkoły są nazywane szkołami czarnoksięstwa. Nawet uniwersytecka drużyna futbolowa nosi nazwę The Witches. To by było na tyle jeśli chodzi o Massachusets. Kolejnym stanem, w kierunku którego ruszyliśmy było Maine.

MAINE

Teraz muszę być szczera ze sobą i z Wami wszystkimi - dalsza część wycieczki kompletnie już nie przebiegała zgodnie z naszym planem. Na karteczkach wypisane miałam różne super miejsca, które mieliśmy odwiedzić w Maine, New Hampshire i w Vermont, ale wyszło jak wyszło. Czy żałuję? Nie, bo kiedyś to nadrobię, cieszę się, że zwiedziliśmy dokładniej poprzednie stany i de facto zobaczyliśmy inne super miejsca, których wcale nie było w planach. Po prostu drugiego dnia wieczorem uświadomiliśmy sobie, że i tak nie uda nam się zobaczyć wszystkiego, więc będziemy sobie stawać autkiem gdzie nam się spodoba, kierując się w kierunku Vermont, a potem już niestety w kierunku powrotnym. Co do Maine, jest to najmniej zaludniony i najbardziej jednolity etnicznie stan. W dodatku to właśnie w tym stanie grasował przerażający klaun z książki/ filmu "To". Ale to taka ciekawostka, bo za dużo o tym stanie nie mogę niestety powiedzieć - zahaczyliśmy tylko o jedno miasteczko. Akurat stało się jednak tak, że kompletnie się w nim zakochałam. Natknęliśmy się na nie zupełnie przez przypadek, podczas gdy wahaliśmy się czy w ogóle jest sens zmierzać w kierunku Portland (ponoć najładniejsze miasto w Maine). Jechaliśmy więc sobie spokojnie przez miasto Ogunquit (co za dziwna nazwa swoją drogą) i nagle Damianek stwierdził, że tu jest zbyt pięknie i musimy tu natychmiast wysiąść. To zabawne, bo akurat miałam w głowie dokładnie tę samą myśl od kilku minut, także dobrze się złożyło. Nie wiem o co chodzi, może to te kolorowe domki z restauracjami, sklepikami i pubami przy drodze, może rozświetlające mrok światełka i latarenki, których było mnóstwo, może ci pełni ciepła podstarzali Amerykanie rozsiadający się przy piwku, a może szum morza w pobliżu, a może wszystko to na raz sprawiło, że ja po prostu chciałam tam w tamtej chwili być i chłonąć to wszystko wokół. To miasteczko było dla mnie w tamtym momencie magiczne i zastanawiam się, czy gdybym teraz tam pojechała, na przykład w ciągu dnia i z innymi ludźmi, to czy by się z tej magii nie obdarło. Ale może nie. Kiedyś powrócę do Ogunquit, serio. Ktoś chce ze mną? Przespacerowaliśmy się po miasteczku, porobiliśmy zdjęcia tym olampkowanym, uroczym domkom, zaszłyśmy też z Anią nad morze. Tak naprawdę chodziłyśmy po morzu, które uciekło wraz z odpływem. Co ciekawe to właśnie w Ogunqiut, a konkretnie gdy po spacerze siedzieliśmy w pubie na piwie (pamiętam, że piłam jakieś owocowe), bezpowrotnie straciłam głos. Właściwie to nie tak znowu bezpowrotnie, odzyskałam go dwa dni później, ale tak brzmi odpowiednio dramatycznie. W sumie było to ciekawe uczucie, bo nigdy wcześniej chyba czegoś takiego nie miałam. Może faktycznie stało się to po to bym nie krzyczała na biednego Alexa, hmm. Ale łatwe to nie było, bo rozmawiać to ja całkiem lubię. A tak to cały kolejny dzień cisza z mojej strony. Zabawne. Ale kończąc o Maine - nakupiliśmy sobie pamiątek (prawie wszyscy kupili koszulki z napisem Maine, taka faza) i późnym wieczorem ruszyliśmy w stronę New Hampshire.

NEW HAMPSHIRE

No cóż. W tym mieście tylko spaliśmy. Tak wyszło.  Shame on us. Hostel przyjemny, łóżka wygodne. Taka sytuacja xd.

VERMONT










Do Vermont ruszyliśmy rano. Pragnęliśmy coś jeszcze tam zobaczyć, a czasu było niewiele. Chcieliśmy bowiem samochód oddać do którejś tam godziny wieczornej (oczywiście to nam nie wyszło). Stan ten znany jest jako The Green Mountain State, co widać, gdy się przez niego przejeżdża. Cały stan to natura i zieleń i właśnie z tymi aspektami miała być związana nasza wycieczka. Ruszyliśmy więc w las, zmierzając do pewnego nagromadzenia skał w otoczeniu drzew nazwanego Little Rock. Droga nie była w sumie łatwa, bo musieliśmy cały czas skakać z kamienia na kamień omijając wodę i błoto. W sumie czułam się jak bohaterka planszówki, albo jakiejś przygodowej gry komputerowej. Ale właśnie w tym skakaniu był cały urok! Chyba z dwa razy się wywaliłam, przez co wracałam w ubłoconych spodniach i butach, ale przecież właśnie o to chodzi w pieszych wycieczkach - by były przygody. Nie może być lekko. Little Rock okazało się przyjemnym fragmentem natury, acz może nadmiernych zachwytów nie doznałam. Sam klimat krajobrazu przypominał mi bardzo Norwegię, jednak ona była z dziesięć razy bardziej spektakularna. Ale jak ktoś lubi Skandynawię, to Vermont też mu się spodoba, to przepiękny stan. Drugim i ostatnim naszym przystankiem w Vermont (znowu spontanicznym i znowu takim, który sama bym zrobiła), był targ starych samochodów. Ja tam po prostu byłam wniebowzięta, choć nie mogłam tego wyrazić z wiadomych przyczyn. Tu się po prostu czuło duszę USA. Retro amerykańskie, kolorowe i błyszczące autka, ich sympatyczni, wyluzowani właściciele, wiekowi jak ich pojazdy, foodtrucki z typowo amerykańskim jedzonkiem i vintage biżuterią - cudowny klimat. <3 Zakupiłam sobie śliczny retro naszyjnik, z vintage guzikiem przerobionym na wisiorek, pyszną pizzę i Colę w puszce (Czy mogłam być bardziej amerykańska? Chyba nie.) Jednocześnie zaznaczę tu, że zamiast tego wszystkiego najchętniej kupiłabym sobie jedno z tych aut, no ale cóż. Jestem tak zadowolona, że tam trafiliśmy, serio. Ten targ to był synonim amerykańskości do potęgi tysięcznej.







NOWY JORK

Tak w ogóle to dopiero w okolicy Vermont przypomnieliśmy sobie, że mieliśmy robić sobie zdjęcia przy tablicach stojących na granicy stanów, informujących o wjeździe do każdego z nich. Są one wyjątkowo fotogeniczne, więc róbcie i nie obawiajcie się stawać autem na poboczu i te tabliczki obfotografowywać. Ale to taka dygresja. W godzinach późno popołudniowych, gdy stwierdziliśmy, że nie ma sensu już się spieszyć z oddawaniem auta, bo i tak już nie zdążymy, postanowiliśmy, że na sam koniec odwiedzimy jeszcze stolicę Nowego Jorku. I nie, nie mowa tu o powrocie do naszej skromnej mieściny - mowa o Albany. Czemu to nie Nowy Jork jest stolicą stanu? Nie wiem. Czemu jest nią pozbawione wszelkiego uroku Albany - też nie wiem. Ale tak jest w istocie. Po mieście tym spacerowaliśmy przez kilka godzin wieczorno - nocnych i jest to najdziwniejsze miasto w USA w jakim byłam. Sprawia wrażenie nieco opuszczonego, metropolitalnego charakteru brak, a na ulicach więcej narkomanów, czy pijanych ludzi, niż takich normalnych. Poza tym pustki i tak naprawdę nie ma co zwiedzać (chociaż oczywiście Alex znalazł nagle milion rzeczy do zwiedzenia). Najładniejszym miejscem jest chyba New York State Capitol, przypominający swym wyglądem raczej pałac. Z jednej strony trochę cringe, bo jest niego taka marna podróbka europejskich pałaców, z drugiej mimo wszystko urocza rzecz. Kolejnym dziwnym, acz fascynującym obiektem w Albany jest The Egg, czyli jajo, będące czymś w rodzaju muszli koncertowej. Co jak co, ale jajo robi wrażenie. Ponadto weszliśmy do jakichś dwóch kościołów, ale jak to z kościołami - mało co pamiętam. Poza tym trochę wieżowców, ale wiadomo, do NY się nie umywa. Nawet szczerze mówiąc nie pamiętam za dużo pubów, barów, czy miejsc kultury, jedyne co zapamiętałam to robiący całkiem niezłe wrażenie Palace Theatre. To by było na tyle jeśli chodzi o to najdziwniejsze miasto w USA, będące najbardziej od czapy na świecie. Z Albany jechaliśmy już prosto do naszego kochanego Nowego Jorku. Dzień później miałam być w pracy, a że na kasie być w tym stanie nie mogłam, menadżer mój dostał wiadomość, że z powodu braku głosu proszę go o chwilową zmianę stanowiska. Cały kolejny dzień robiłam więc lemoniadki. I fajnie.







Bardzo długo mi zajęło pisanie tego postu, bardzo długo też zwlekałam z wzięciem się za niego. Minęło tyle miesięcy, a ja ciągle noszę w serduszku Nową Anglię i twierdzę, że tam już zostanie. Myślę, że związane to jest również z tym, że to był de facto mój pierwszy road trip, a polubiłam mocno tę formę zwiedzania, więc emocje moje są dodatkowo tym wzmocnione. Jak tak też teraz na to patrzę z perspektywy, to kocham tą całą polsko - rumuńsko - chińską ekipę, ze wszystkimi pasażerami, Adim i Alexem włącznie. Jeżeli by usunąć z ekipy któregokolwiek z nich, wycieczka na pewno nie wyglądałaby tak samo dziwnie, ale też tak samo śmiesznie! Powtórzyłabym to wszystko dokładnie w tym samym składzie. :D Polecam Wam road tripy i polecam Wam Nową Anglię z całego serca, bo wiem, że dużo osób o niej o prostu nie wie, a naprawdę warto ją zwiedzić. I jeszcze jedno: słuchajcie country - na road tripach trzeba słuchać country!



Richard, thank You for all the photos. :*






Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie