Przejdź do głównej zawartości

Co się okazało w Cambridge

W zeszły weekend byłam w Cambridge u kuzynki, która studiuje sobie tam medycynę (mądre dziecko) i nie dość, że spędziłam kilka dni w mojej najukochańszej Anglii, to jeszcze dowiedziałam się paru zaskakujących oraz interesujących rzeczy o sobie. Całkiem przydatny wyjazd. Zaraz Wam o tym opowiem.



Jak co niektórzy zauważyli, po wizycie w USA dostałam obsesyjno - kompulsywnej potrzeby podróżowania, która mimo, że nadwyręża mą kieszeń, daje mi poczucie takiej mocy i tak bardzo mnie inspiruje, że chyba jest tego wszystkiego warta. Cały czas muszę mieć jakąś podróż w planie, bo inaczej wszystko traci sens. I to nie musi być jakaś daleka podróż - czasem wystarczy wyjazd do innego polskiego miasta. Wydaje się to może dziwne, ale tak się składa, że udało mi się poznać ostatnimi czasy sporo ludzi myślących podobnymi kategoriami, więc nie jestem sama. Ale nie o tym tu mowa, bo chcę Wam opowiedzieć coś o tym ślicznym, studenckim miasteczku jakim jest Cambridge i co się tam wydarzyło.

Cambridge to typowa uniwersytecka mieścina i na dłuższą metę nie ma tam wielu rzeczy do zwiedzania, także co można tam robić, streszczę w kilku zdaniach.

Kampusy uniwersyteckie (nie jestem pewna co do spolszczonej formy: koledże) - są po prostu śliczne, zadbane, w spokojnym otoczeniu. Każdy z nich ma swój specyficzny klimat i każdy jest trochę inny, dlatego warto się po nich powłóczyć, pozwiedzać, gdzie tylko można - powchodzić na podwórka i do kaplic, bo z wejściem do środka może być już ciężej. Aczkolwiek są wyznaczone godziny, w których turyści mogą zwiedzać konkretne budynki, także nic straconego. A tak w ogóle to koledży (czy też kolegiów, o) jest 21 i niemal każdy zachwyca typową, brytyjską architekturą i otoczeniem. W ogrodach akurat zakwitły drzewka, więc różowe kwiaty dodają dodatkowego uroku, a zieloniutki, idealnie przystrzyżony trawniczek, zwielokrotnia wrażenie harmonii w uniwersyteckich ogrodach. Od razu chciałam zaznaczyć, że na większość tych trawników wchodzić nie można i przeprosić moją kuzynkę, że uczyniłam to kilkakrotnie i to z pełną premedytacją. Jak więcej mnie nie zaprosi to ja się nie zdziwię. ;) Jednocześnie chcę zaznaczyć, że osobom bliżej zaznajomionym z Harrym Potterem, takim jak ja, budynki Cambridge będą nieustannie przypominać Hogwart, co może wzmocnić ekscytację nimi (z doświadczenia). Apogeum hogwartskości osiągnęła sala jadalna, którą gdy zobaczyłam po raz pierwszy, nie mogłam się napatrzeć. Brakuje tam tylko świeczników zawieszonych pod sufitem, bo wielkie stoły, duża przestrzeń, magiczne lampki na stołach i portrety na ścianach (mimo, że może nie ruszające się) już są. Niestety wydaje mi się, że na salę tę nie można sobie tak po prostu wejść, choć być może istnieją wyznaczone godziny, czy dni. Tak, czy siak, już zewnętrza budynków i ogrody robią niesamowite wrażenie i nie trzeba wcale do środka wchodzić. Chociaż też warto. Co można zrobić, by taką wejściówkę otrzymać? Należy odnaleźć w rodzinie kozła ofiarnego, potencjalnego mądrego człowieka, aspirującego naukowca, którego następnie przez kolejne kilka lat trzeba konsekwentnie kierować w stronę uniwersytetu w Cambridge (bądź Oxford - będzie mieć dziecko iluzję wyboru, a jest tam jak najbardziej podobnie). Zaleca się nie wspominać o tym, że kieruje nami interesowność, w tym estetyczna potrzeba włóczenia się po pięknych murach brytyjskich koledży. Należy przekonywać tegoż członka rodziny, iż wszystko dla jego dobra i przyszłej, świetlistej kariery. Nic prostszego, powinno się udać.

Jak wiecie lubię się po miastach włóczyć. Przez cały piątkowy dzień, przełaziłam po Londynie ponad 15 kilometrów. Być może nie każdy to lubi. Na pewno nie każdy to lubi. Jeżeli zaś lubicie, to jak najbardziej polecam Wam łażenie nie tylko o kampusach, czy też koledżach, czy też nie wiadomo czym, ale również tymi urokliwymi, angielskimi uliczkami. Po drodze możecie powchodzić sobie do sklepów z dziwnymi rzeczami i kartkami, księgarni, fotogenicznych sklepów z cukierkami, czy herbatą, możecie też zajrzeć na targ ze starociami i jedzonkiem, gdzie skosztujecie sobie pysznych crepes, czy kupicie tanie, używane książki (dużo Agaty Christie <3). Przejdźcie się też brzegiem rzeki Cam, którą spływają sobie wiosłujący studenci i wejdźcie na któryś z mostków. Jeden mostek nazywa się Mostek Matematyczny i legenda głosi, że ten, kto na niego wejdzie, zrozumie matematykę po wsze czasy (tak naprawdę nie, ale bardzo by to było dla mnie miłe).




Jeżeli lubicie muzea, możecie zajrzeć sobie do Fitzwilliam Museum. W sumie nic specjalnego, żadnych głębszych zachwytów, ale za darmo xd i sztuki liznąć troszkę można. Sporo porcelany, więc jeśli ktoś lubi to jak najbardziej, sporo średniowiecza (w tym obrazy świętych oczywiście i oręż), trochę impresjonizmu (za mało!), trochę sztuki współczesnej i trochę wystaw czasowych. Generalnie misz masz artystyczny, ale wpadnijcie.

Msza w Holy Trinity! Polecam również tym co nie uczęszczają normalnie do Kościoła, albo chodzą tam raz na czas, jak w sumie ja teraz (co robi Nowy Jork z człowiekiem!). Mega dawka pozytywnych emocji! Szczerze, byłam nawet na skraju wzruszenia, kto by pomyślał. Ludzi na mszy może nie jest jakaś niebotyczna ilość, ale każdy kto tam jest, oddaje całego siebie Bogu i cieszy się spotkaniem z Nim. To jest cudowne! Msza jest prowadzona przez pastora, ale dzielona właściwie między ludzi (kazanie głosi kto inny, czyta Pismo kto inny). Na początku mieliśmy zapoznać się i chwilę porozmawiać z pobliskimi osobami, a znak pokoju też polegał na tym, że przytulamy się wzajemnie i jest cudnie. Jest baaardzo dużo muzyki i to takiej prawdziwej - z gitarą elektryczną, perkusją i keybordem.  Serio, połowa mszy to śpiewanie, i to takie naprawdę - z duszą. Opłatek podawany jest na rękę i maczamy go w winie. Kazanie jest głoszone przez osobę świecką, która de facto opowiada o swoich przemyśleniach krążących wokół czytania. Aha, i jak się domyślacie, nie był to kościół katolicki, a protestancki, natomiast nie należący do żadnego konkretnego nurtu. Serio, gdyby tak wyglądały msze w Polsce, chodziłabym ochoczo co niedzielę na mszę, nawet gdyby była rano. ;)

To by było mniej więcej na tyle jeżeli chodzi o Cambridge - małe, śliczne miasteczko nieopodal Londynu, w którym także udało mi się spędzić jeden dzień. Mogę tam wracać co roku i nigdy mi się to miejsce nie znudzi. Chyba każdy ma takie miasto na świecie. Chodziłam więc sobie cały dzień po tym cudnym mieście. Byłam na spektakularnym Notting Hill (zapozowałam sobie przy domu Williama Thackera z filmu o tym samym tytule jak dzielnica i porobiłam fotki tysiącu kolorowych domków), na Camden Town, które zachwyca swoimi hipsterskimi sklepikami, muralami i pysznym jedzonkiem z food trucków, we wspaniałej Covent Garden, gdzie prym wiodą uliczni artyści i zachwycają wystawy w stylowej galerii handlowej i w końcu, po przejściu przeszło kilkunastu kilometrów, usiadłam w Grosvenor Gardens z kryminałem w ręku. Kocham, po prostu kocham Londyńskie parki i skwery. Są pełne zieleni, eleganckie i ułożone. Ale nie za nadto. Zostawione jest im trochę swobody.



Wieczorem przyjechałam do Cambridge, a zajęła mi ta podróż około 40 minut. Niestety kosztowała mnie ona niemało, bo aż 25 funtów. Masakra. Ale nic to. Dojechałam do miasteczka studentów i tam kolejne kilometry, by dotrzeć do akademika kuzynki, która z racji swego przeziębienia, oznajmiła, iż teraz zaprowadzi mnie do swoich znajomych, oni wypiją ze mną piwo, zabiorą mnie do klubu i będę się z nimi na pewno doskonale bawić. Miałam mieszane uczucia co do tego pomysłu, ale jakimś cudem zmęczenie po tych dwudziestu kilometrach i nieprzespanej nocy w podróży, było stosunkowo małe, więc stwierdziłam, że raz się żyje. I teraz, co się okazało:

Okazuje się, że nie ma się co przejmować, tym że nie zawsze rozumie się niektórych Brytyjczyków, Na przykład jeśli są oni z północy Anglii, to jest to całkowicie naturalne (przyjaciółka Krysi i jej akcent, please kill me). Po jednym piwie, zacznie was to minimalnie mniej ruszać, po dwóch - jeszcze mniej, a po trzech (albo po kolejnych - u mnie to już wystarczy xd), stwierdzicie, że w sumie i tak dużo rozumiecie i jest w sumie bardzo spoko z tym wszystkim. I sami zaczniecie mówić stosunkowo dużo. Polecam tę opcję tym bardziej nieśmiałym językowo na dobry początek.

Okazuje się, że o ile generalnie Brytyjczycy (chyba) umawiają się na piwo, bo przecież mają milion najcudowniejszych pubów na świecie, to na szanowanym uniwersytecie, gdy ktoś Was zapyta jaki alkohol chcecie, a jesteście akurat dziewczyną i powiecie, że piwo (a nie tequilę, wódkę, czy jakiś dziwny cydrowato - drinkowy napój), to zobaczycie zdziwienie na studenckich twarzach. Oraz komentarz, że jesteście jak facet. No spoko. W tym kontekście nawet mnie to ucieszyło.

Okazuje się, że chyba wcale tak bardzo nie neguję klubów i tańca, jako sposobu na spędzanie nocy. Okazuje się, że po prostu muszę mieć taki klub, w którym są sami studenci i to jeszcze wyselekcjonowani z dziesięć razy. Na to wychodzi. Niestety w Polsce nieraz miałam pecha, trafiając na parkiecie na panów w średnim wieku, mających silną ochotę ze mną zatańczyć, osobników z zagranicy, bądź też dość standardowych sebiksów pałających tą samą chęcią. Słaba sprawa, bo ja mam ochotę tańczyć z tymi konkretnie osobami, z którymi do klubu przyjdę i tyle. Ewentualnie, wiadomo, jak chęć jest obopólna, mogę zatańczyć z kimś obcym, ale właśnie - chęć z dwóch stron jest wskazana. W polskich klubach, przynajmniej Krakowskich, bywa jak mówię różnie. Może miewam pecha, ale niestety. W klubie w Cambridge, czułam się mega swobodnie, nikt nie był namolny, tańczyłam ze świetną multi - kulti grupką, a muzyka była idealna. <3 Trochę remiksów, trochę typowych hitów zeszłych lat, całkiem sporo fajnych latino rytmów, przy których, wiadomo - super się tańczy. Wróciłam do pokoju o piątej nad ranem - wytańczona i zadowolona. 

Okazuje się, że w Anglii, gdy ktoś wrzuci Wam monetę do piwa (zazwyczaj pensa), nie znaczy to, że jest z nim coś nie tak. Jest taki zwyczaj, że jeśli ktoś to zrobi, musicie wypić to piwo, które Wam zostało jednym duszkiem, tak aby moneta się odsłoniła. Lepiej nie myśleć o tym, co na tej monecie się znajduje - tak jest zdrowiej. Oczywiście mogłam tego nie pić, no ale cóż.. konformizm... i zabawa w sumie całkiem niezła. xd

Co jeszcze się okazuje to to, że mamy z kuzynką dokładnie taki sam gust jeśli chodzi o mężczyzn. Znaczy, to się potwierdziło. Czy to dobrze? Może nie aż tak. Jej krasz jest bardzo ładnym człowiekiem, z typowo południowym, brytyjskim akcentem. Szanuję ten wybór.

Okazuje się, że gdy cierpię na pewnego rodzaju brak funduszy, jestem sobie w stanie odmówić pewnych rzeczy. Pewnych. Na przykład droższego jedzenia, picia herbatki w kawiarniach non stop, kupowania różnych pierdółek w tigeropodobnych sklepach z pierdółkami, kupowania karmelowych kostek, shortbreadu, słodyczy o smaku masła orzechowego... Ba! Nawet jestem w stanie odmówić sobie kupienia książki w cudnej księgarni, lub na klimatycznym targu staroci... Niestety. Nie odmówię sobie kartek. Nie dam rady. W Anglii mają tak wiele sklepów z tak genialnymi, śmiesznymi, kolorowymi kartkami, z różnymi hasłami, obrazkami, widoczkami, że po prostu nie mogę sobie odmówić. Paradoksalnie więc, najwięcej w Cambridge wydałam chyba na kartki. Ale jak zobaczycie, to zrozumiecie!

Ostatnia rzecz, która się okazała, nie jest już bezpośrednio związana z Cambridge, a z samym lotem samolotem. Nie wiem, czy to przez to, że byłam bardzo zmęczona i po prostu przespałam część lotów, czy to to, że troszkę gorzej się czułam podczas nich, ale tak jakby... przestałam się bać latać samolotem. Aż byłam w szoku, że nie odczuwam tego lęku co zawsze. Mam nadzieję, że tak już zostanie, bo przede mną kolejna podróż do USA, a jest to całkiem miłe uczucie, gdy nie myślisz że zaraz umrzesz, przy każdym jednym zachwianiu maszyny. 




To na razie na tyle. Jedźcie do Anglii, odwiedźcie Cambridge i nie bójcie się dużo mówić po angielsku, bo tylko tak możecie nadawać szlify swojemu językowi, a jeśli umiecie go już perfekcyjnie, to swojemu akcentowi. Ja po trzech dniach rozumiałam Silvię (tę dziewczynę z północy) już dużo lepiej niż na początku i stosunkowo dużo też zaczęłam mówić. I to bez piwa! Rozgadacie się i Wy! Pamiętajcie też by szukać nowych, inspirujących dla Was miejsc na świecie, ale też wracać do tych, które kochacie i z którymi wiążą Was najlepsze wspomnienia. Bo takie miejsca dają spokój i siłę. Mi daje to właśnie Anglia. A jak jest z Wami?











Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie