Przejdź do głównej zawartości

5 seriali na rozgrzanie zmarzniętego serduszka

Za oknem zimno, ciemno, pada śnieg i generalnie pogoda nie zachęca do wychodzenia z domu (to, że w sumie taką pogodę lubię, możemy pominąć, taki początek posta brzmi dobrze - licentia poetica). Na pewno więc nie ma dla Was nic milszego niż rozłożenie się na fotelu pod kocykiem z herbatką malinową/ gorącą czekoladą w ręku. Taki napój, szczególnie jeżeli jest z goździkami i cynamonem (herbata) lub z bitą śmietaną i piankami (czekolada) powinien ogrzać wasze zamarznięte przez zimę serca. Jednak gdyby, to nie wystarczyło, mam dla Was pięć seriali, które na pewno w roztopieniu tej bryły lodu pomogą. 


Z moich wyborów wnioskuję, że jednak najlepiej ogląda mi się seriale lekkie i o zabarwieniu komediowym, o ludziach młodych, zmagających się z codziennymi problemami, głównie związanymi z miłością. Ludzie ci bywają życiowo i uczuciowo nieporadni, poszukują swojego miejsca w świecie i zazwyczaj żyją w dużych miastach (czy to o mnie?). Odcinki każdego z seriali nie przekraczają też 30 minut. Jeden z nich to ponadczasowy klasyk, a co do reszty, nie są już wcale tak popularne. Zapraszam do zapoznania się z moimi propozycjami. <3

Lovesick

To jest chyba mój ulubiony serial ze wszystkich. Prawdopodobnie pobił nawet w rankingu Przyjaciół. Tenże wybór mego umysłu jest zaskakujący, bo według kilku ludzi z którymi rozmawiałam o tym serialu, nie jest on ani ciekawy, ani zabawny, ani wciągający. Część osób z kolei potwierdza moją wersję. Pochłonęłam go w dwa wieczory i zwyczajnie go uwielbiam. Składa się na to prawdopodobnie kilka czynników. Pierwszy to wciągająca, innowacyjna fabuła. Przedstawia się tak. Dylan uzyskał diagnozę - ma chlamydię. A że prowadził w przeszłości dość urozmaicone życie seksualne, musi poinformować o chorobie wszystkie swoje dotychczasowe partnerki. Każdy odcinek jest więc dedykowany jednej z nich. Odcinki odgrywają się na dwóch płaszczyznach - tej obecnej i tej retrospekcyjnej. Dowiadujemy się, jak Dylan poznał kobiety i w jakich okolicznościach doszło do zbliżenia. Jednocześnie, oprócz informowania kolejnych dziewczyn, obserwujemy jak rozgrywa się codzienne życie trzech głównych bohaterów, którymi oprócz Dylana są: marzycielska fotografka Evie i pogubiony w uczuciach, podobnie jak Dylan - Luke. Każdego z bohaterów nie da się nie lubić. Aktorzy odgrywają swoje role perfekcyjnie, a pokazany w serialu Londyn prezentuje się znakomicie (wiecie przecież, że mam bzika na punkcie tego miasta). Mamy więc też cudowny brytyjski akcent i angielskie krajobrazy - nie tylko miasto, ale i piękną naturę brytyjskiej wsi. Świetnie dograna z kolejnymi, krótkimi scenkami muzyka, to kolejny atut. Tak samo jak brytyjski humor, który po prostu rozwala. Serial jest lekki, choć z pogubieniem się życiowym i uczuciowym bohaterów, mógłby się utożsamiać niejeden z nas. I właśnie płaszczyzna uczuciowa wydaje się być trochę pogłębiona. Mimo wszystko - serial jest stworzony po to, by widz zwyczajnie dobrze się bawił, więc nie oczekujcie zbyt głębokich treści. Seks i treści z nim związane są tu traktowane dość powierzchownie i swobodnie, więc jeśli kogoś to może urazić, to ewentualnie będę odradzać. W innym wypadku Lovesick z pewnością Wam się spodoba! Szczególnie jeśli lubicie się pośmiać w towarzystwie estetycznych odtwórców ról, lekkiego, brytyjskiego humoru, z dobrą muzyką i ślicznymi zdjęciami w tle. 

Plan na miłość

Obejrzany w dwa dni, zaczęty w Wigilię w nocy. Formą, tematyką i właściwie wszystkim po kolei przypomina Lovesick. Akcja dzieje się również w jednym z najsławniejszych miast świata - Paryżu. Jest to niewątpliwy plus, bo aż miło ogląda się śliczne krajobrazy Starego Miasta, choć wyludnienie ulic wydaje się momentami mocno naciągane ;). W serialu, znowu tak samo jak w Lovesick, wszystko obraca się wokół seksu. Główna bohaterka - Elsa (Zita Hanrot), po rozstaniu z chłopakiem niekoniecznie sobie radzi. Właściwie nie może przyjąć do wiadomości faktu, że nie są już oni razem. Jej przyjaciółki stwierdzają, iż gdy tylko dziewczyna powróci do aktywnego życia łóżkowego, wszystko się natychmiast w jej życiu poprawi. Wynajmują więc dla niej męską prostytutkę (Marc Ruchmann). Jak się domyślacie pomysł nie wydaje się być specjalnie dalekowzroczny. Różnorakie czynniki, będące konsekwencjami decyzji przyjaciółek, gromadzące się wokół Elsy stają się tykającymi bombami, choć dostarczają też widzowi wiele rozrywki, nie powiem. Plan na miłość jest niezwykle estetycznym filmem. Na tą estetykę składają się odpowiedniej długości odcinki, muzyka, zdjęcia, klarowna fabuła, dopasowani aktorzy i gra aktorska. Wszystko jest na swoim miejscu, wątki są ze sobą mądrze powiązane, tempo akcji jest dynamiczne, ale nie chaotyczne. Część wątków, wiadomo, wpada w schematy, choć temat wynajmowania męskiej prostytutki wydaje się względnie świeży. Jak dla mnie szczególną uwagę zwraca na siebie odtwarzająca rolę Charlotte - Sabrina Ouazani. Można się dzięki niej nieźle pośmiać. I jeszcze raz powtórzę - ta piękna francuska muzyka, ten paryski klimat... być może to kwestia, że pierwszy raz obejrzałam francuski serial, ale moim zdaniem nie zawiedziecie się!

Derry girls

Serial bardzo krótki - praktycznie na raz. Bohaterki to kilkunastoletnie dziewczyny uczęszczające do katolickiej szkoły dla dziewcząt w irlandzkim miasteczku Derry. W szkole panuje (a raczej usiłuje panować) surowa dyscyplina, ale bohaterki zdają się nic sobie z tego nie robić, ciągle wpadając w tarapaty. Nie spodziewałam się tego, ale serial momentami jest naprawdę zabawny. Na tyle, że kilka razy wybuchnęłam głośnym śmiechem. Nie wiem, czy jest to humor irlandzki, na pewno przypomina brytyjski. W każdym razie totalnie wpasowuje się w mój gust. Oprócz lekkiej tematyki i codziennych przygód irlandzkich panien, w serialu wprowadzony zostaje również poważny wątek - wojna domowa, która miała miejsce w Irlandii latach 90 - tych. Także momentami bywa też refleksyjnie, a ten klimat wsparty jest bardzo dobrą muzyką. W jednej z końcowych scen, przy rozbrzmiewającym utworze The Cranberries - Dreams, nawet się popłakałam. Co jeszcze zabawne i urocze, to specyficzna wymowa i akcent irlandzkich aktorek i aktorów, szczególnie niektórych. Przed obejrzeniem serialu nie odróżniłabym akcentu irlandzkiego od innych, teraz już potrafię. Jest uroczy. Jeżeli chodzi o aktorki grające uczennice, nie znałam kompletnie żadnej, ale mają niezły potencjał komediowy. Główna aktorka (Saoirse Monica - Jackson) ma trochę denerwującą mimikę, ale być może taki był zamysł. Irytowała mnie też szalenie postać Clare, ale może skoro tak było, to znaczy, że gra aktorki (Nicola Coughlan) była znakomita. Tak czy siak, nie cierpię tej postaci. Za to Orla (Louisa Harland) to sama słodycz. Na uwagę oprócz muzyki, fabuły, humoru i gry aktorskiej, zasługują też zdjęcia - doskonale zgrane są z wymienionymi powyżej czynnikami oraz przedstawiają Irlandię w taki sposób, że znalazła się ona w grupie państw, które zamierzam wkrótce odwiedzić. 

Przyjaciele



Serial, którego nikomu nie trzeba przedstawiać - słyszeli o nim wszyscy. Ale czy wszyscy oglądali? Znam takich, którzy tego nie robili! Prawda jest taka, że obojętnie jakie miało się podejście do sitcomu wcześniej, gdy już się przełamiecie i włączycie pierwszy odcinek - przepadniecie! Tak było ze mną. Wszyscy w kółko o Friendsach rozmawiali i się nimi ekscytowali, a ja jakoś nie czułam się specjalnie zachęcona, by odgrzebywać jakąś głupawą komedyjkę z lat dziewięćdziesiątych. Ale że po maturze miałam sporo czasu, stwierdziłam, że co mi zależy - spróbuję. No i oczywiście przepadłam! Pamiętam jeszcze jak kolejne odcinki ratowały mnie przed stresującym oczekiwaniem na wyniki matur. W noc, gdy wyniki miały się pojawić na stronie internetowej, moje oglądanie Przyjaciół odbywało się w sposób następujący: odcinek - odświeżanie strony - odcinek - odświeżanie strony - i tak w kółko. W końcu wyniki się pokazały i można powiedzieć, że się nie zawiodłam. Ale rozgadałam się. Bo też serial ten zajmuje specjalne miejsce w moim sercu. Gdy czuję się psychicznie nie najlepiej, często wystarczy po prostu odcinek serialu, by moje samopoczucie wzrosło o kilkadziesiąt procent. Większość żartów nie jest specjalnie wysublimowana, ale mimo to są doskonałe! Przy żadnym serialu nie uśmiałam się tak jak tutaj. Humor sytuacyjny, ambitny czy nie, śmieszy i nic na to nie poradzimy. Perypetie miłosno - zawodowe tej szóstki mieszkańców Nowego Jorku, są zabawne, ale jednocześnie dość życiowe i mogę powiedzieć, że nieraz utożsamiałam się z konkretnymi zachowaniami bohaterów (np. tymi związanymi z uczuciami), albo wręcz z postaciami. Ja oraz spora część moich znajomych najczęściej utożsamiamy się z Chandlerem (Matthew Perry) i jest to też nasza ulubiona postać. Mimo to uwielbiam każdego z przyjaciół (nie muszę chyba mówić o cudownym potencjale komediowym całej ekipy) i z każdym z nich mogę znaleźć wspólne cechy, każdy jest mi trochę bliski. Bliski jest mi też oczywiście Nowy Jork, w którym teoretycznie rozgrywa się akcja serialu. Tak naprawdę wszystkie sceny kręcone były w Los Angeles, a gdy popatrzymy na poszczególne ujęcia, widać jak budżetowo był kręcony ten serial. Jednak mimo braku pięknych zdjęć i interesującej muzyki, która zazwyczaj jest dla mnie istotna, dzięki perfekcyjnym dialogom i barwnym bohaterom, serial można oglądać na okrągło. I to jest właśnie ten fenomen Przyjaciół. Poza nimi, nie ma serialu, do którego wracam tak często i z takim entuzjazmem. Jeżeli jakimś cudem nie oglądaliście, spróbujcie - daję Wam gwarancję, że pokochacie go tak jak ja!

Skam

Nie widziałam jeszcze serialu, który tak perfekcyjnie oddawałby zachowania starszych nastolatków, dopóki nie zobaczyłam Skam (po norwesku wstyd). Gra aktorska norweskich, młodziutkich przecież aktorów, jest tak naturalna, tak rzeczywista, że naprawdę czuję się jakbym była w otoczeniu moich licealnych kolegów (choć może bardziej studentów, bo jednak Norwedzy zdecydowanie szybciej dojrzewają i zachowania, które w Skam były na porządku dziennym w liceum, u nas obserwuję dopiero na studiach). Więc pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła, jest ta naturalność. Kolejna to szerokość poruszanej tematyki, różnorodność wątków - pokazanie szerokiego wachlarza problematycznego młodzieży. Mamy tu oczywiście miłość, zauroczenie, pożądanie, seks. Ale w ilu postaciach... Mamy odkrywającego dopiero swoją tożsamość płciową homoseksualistę, zakochaną Muzułmankę, która przecież w zgodzie z religią musi ukrywać własne uczucia, obserwujemy potrzebę głębokiej relacji, podczas gdy bohaterów łączy tylko więź fizyczna, powoli leczące się rany z przeszłości, które stają się przeszkodą w miłości oraz wiele innych przejawów uczuć, które są nam na co dzień na bardzo bliskie. Mamy tu też skomplikowane relacje z rodzicami, długo ukrywane tajemnice, które dopiero teraz wychodzą na jaw, rodzące się przyjaźnie, ale i zdrady, przemoc, szantaż, chorobę. Ten serial, choć pozornie lekki, jest chyba najbardziej pogłębiony z tych wszystkich, które wymieniłam. Niejeden raz, podczas oglądania, wpadałam w refleksję, a zdarzało się nawet, że zapłakałam (wychodzę teraz na niezłą płaczkę xd). Serial jest bardzo estetyczny. Tacy są bohaterowie, szczególnie Noora (Josefine Frida Pettersen) i Evan (Henrik Holm), który to przecież jest jednym z moich norweskich mężów, a także zdjęcia pięknego Oslo, które pełne jest chłodnej elegancji. Idealnie dobrana jest też oczywiście muzyka - i tutaj ta norweska przelata się z światową, co jest super pomysłem. Dzięki Skam odkryłam jedną z najcudowniejszych kolęd - O Helga Natt. Spróbujcie Skam - obejrzyjcie, posłuchacie sobie uroczego, norweskiego akcentu, a na pewno się nie zawiedziecie!

A jakie są Wasze propozycje na serialowe długie zimowe wieczory?


Komentarze

  1. Przyjaciele to jest mój serial. Mogę go oglądać po 10 razy i nigdy mi się nie znudzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tak samo - to jest jakiś fenomen pod tym względem :D

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie