Praca w Nowym Jorku brzmi dla niektórych jak marzenie i dla
mnie przecież też tak było. Gdy zapisywałam się na program, nie miałam
wątpliwości, że będzie to Nowy Jork, a gdy okazało się, że jedna z ofert, to
praca pod Statuą Wolności, nie mogłam wprost uwierzyć ze szczęścia. Ciężko właściwie to
wytłumaczyć, ale towarzyszyło mi uczucie takiego odrealnienia. Jak to: ja będę
pracować w jednej z najwspanialszych światowych metropolii? Pod najbardziej
turystycznym zabytkiem USA? Niemożliwe. A jednak tak właśnie się wydarzyło i
było jak najbardziej cudownie. Właśnie dziś nadszedł ten dzień, że Wam o mojej
pracy opowiem. :D
W kolejny dzień było zapoznawanie się – z miejscem, stanowiskami pracy, officem, gdzie mieliśmy dostawać naszą wypłatę. Dostaliśmy szafki i kody do nich, które trzeba było codziennie odkodowywać specjalnym szyfrem. Na początku miałam z tym jakiś dziki problem, bo nigdy wcześniej z takim kodowaniem nie miałam do czynienia. Cała nasza świeżo wyszkolona czwórka miała pracować w food service, a dokładnie na tzw wagonach, a inaczej mówiąc na outside. Jak zwał tak zwał, w każdym razie pracowaliśmy na powietrzu, w budkach, w których sprzedaje się lemoniadę, lody, popcorn, fast foody itp. Itd. Budka, w której pracowałam najczęściej (i moja ulubiona <3) znajdowała się najbliżej przystani, także wygłodniali turyści rzucali się pierwsze właśnie na nią. Budka nasza słynęła z tzw. soft ice cream, czyli z ukręcanych lodów (no powiedzmy) włoskich. Nie były jakieś super w smaku, ale oczywiście coś tam się podjadało. Podjadało się też niestety precle z sosem serowym (lub cudnym sosem karmelowym) które zjadane w dużej ilości, z pewnością przyczyniły się do poszerzenia mej sylwetki. Xd Ale były pyszne, cóż począć. Sprzedawaliśmy też sodę (Colę, Sprite – nie wyobrażacie sobie ile Amerykanów jest uzależnionych od sody!) i wodę, chipsy (też niestety okrutnie dobre Dorritos i popcorn z chedarem) oraz pyszniutką lemoniadę, którą ukręcaliśmy z prawdziwych cytryn. Jest to dość rzadkie, by w Nowym Jorku, sprzedawane było coś z prawdziwych owoców, więc nasza lemoniadka naprawdę była wyjątkowa.
Teraz powiem Wam, jak robiłam taką lemoniadkę, za którą płaciło się niemało, bo aż pięć dolarów. Na początku myliśmy cytryny, potem wrzucaliśmy po jednej cytrynce do specjalnej, tnącej maszyny. Następnie owoc był wrzucany do kubeczka, do którego dodawaliśmy miarkę specjalnego, lemoniadowego cukru. Cytryna wraz z cukrem była zgniatana, również przez specjalny przyrząd i taka mikstura oczekiwała już na klienta. Gdy ten się pojawił, do mikstury dodawaliśmy lód (cały kubek pełen lodu!), wodę, zatykaliśmy i wtedy następowało szejkowanie. Nie wiem jak to do końca przetłumaczyć, ale potrząsaliśmy dość długo i intensywnie całym kubkiem. Po dodaniu słomki, lemoniadka była gotowa. Ja pracowałam zazwyczaj właśnie jako shaker, albo nawet częściej - jako kasjer. Lubiłam obie funkcje i podczas gdy, jako shaker, bardziej się człowiek integrował ze współpracownikami, tak jako kasjer, mniej się z kolegami rozmawiało, za to można było bardziej obcować z klientami z całego świata i rozwijać umiejętności komunikacyjne. Także coś za coś. Raz na czas pracowałam też w innych wagonach, na przykład na tzw. Skyline. Był to punkt gastronomiczny również z lemoniadą, ale i z popcornem, z którego jak sama nazwa wskazuje, rozpościerał się wyjątkowy widok na Manhattan. Ale za to wszędzie było stamtąd daleko - szczególnie, było to odczuwalne podczas przerwy na lunch. Wagon Lemonade również był przeze mnie lubiany, choć podczas upalnych dni, można tam było ze zmęczenia paść trupem z nadmiaru klientów i gorąca. Za to towarzystwo było przednie i zabawy zawsze mnóstwo. Było jeszcze Grab & Go, czyli zwyczajny sklepik, gdzie działo się najmniej i można tam było po prostu odpocząć na kasie. Czasem takie dni się przydawały, serio. Najmniej lubiłam Kiosk, czyli budę, w której sprzedawaliśmy fast foody. Średnio miałam ochotę patrzeć, jak przygotowuje się te ociekające tłuszczem burgery, chociaż sama tylko je sprzedawałam - już gotowe. gdybym miała pracować tam na zapleczu, przygotowując to wszystko - nie byłabym zbyt szczęśliwa (zdarzyło mi się raz). Poza tym jakoś z ludźmi tam nie gadało mi się najlepiej - kiosk to był taki ewenement. Na reszcie stanowisk bowiem czułam się jak ryba w wodzie. <3
Teraz powiem coś o relacji ze współpracownikami/ przełożonymi w mojej pracy. Były wspaniałe - tyle mogę powiedzieć. Wiem, że nie wszyscy, którzy wyjechali na worka, tak trafili - ja miałam niewątpliwe szczęście. Zacznijmy od tego, że relacje zarówno z szefami, jak i tym bardziej z menadżerami, czy superwisorami, są o wiele luźniejsze niż w Polsce. Na pewno wpływa na to to mówienie do siebie wzajemnie po imieniu, ale też przełożeni w USA, są o wiele mniej napuszeni, niż przełożeni w Polsce. wszystkie warunki i zasady od początku były jasne, toteż nie było żadnych nieporozumień wynikających z niezrozumienia naszych praw i obowiązków. Jeżeli ktoś źle się poczuł, bądź po prostu nie dał rady przyjść któregoś dnia, bez strachu i stresu mógł zadzwonić do biura i poinformować rano przed pracą, że go nie będzie. Nikt nie miał z tym problemu, pracowników było na tyle, że z zastępstwem zawsze się udawało, więc jeśli tylko przywilej ten nie był nadużywany, wszystko było ok. Ja akurat nigdy nie miałam sytuacji, w której nie mogłam przyjść do pracy, ale co do spóźnień, trochę już ich na koncie miałam. :P W przypadku spóźnienia również wystarczyło zadzwonić do biura i przedstawić sytuację. Uwierzcie mi, że nowojorskie metro (szczególnie jeśli jedziecie z dolnego Brooklynu), to nie bajka. Spóźniało się, a czasem w ogóle nie przyjeżdżało i wtedy trzeba było maszerować sobie na inną stację, sporo od mojej oddaloną. Potem jeszcze prom i przedostanie się do niego, przepychając się przez tłumy oburzonych turystów z legitymacją wystawioną przed sobą niczym FBI... no powiem Wam, że bywało ciekawie. Dlatego mega się cieszę, że konsekwencje za to moje spóźnianie się de facto nie były duże, a właściwie tylko ja sama na tym traciłam. Mój odcisk palca został wgrany bowiem te kilkadziesiąt godzin później do systemu.
Co do dni wolnych w tygodniu - było ich dwa (8 godzin pracy dziennie) lub trzy (10 godzin pracy dziennie), a gdy już je miałam, ochoczo sobie spałam lub/oraz zwiedzałam Nowy Jork. Czasem też, gdy jak było powiedziane, przynajmniej dwa tygodnie wcześniej zgłosiłam to do biura, brałam sobie wolne w wybrane przeze mnie dni. Brałam te dni ciągiem, tak bym mogła pojechać sobie na wycieczki. Dwa tygodnie wcześniej wpisywało się więc do specjalnej książki życzeń nad którą czuwała potężnych rozmiarów niewiasta - Rosalyn. Wtedy też bez problemu dostawało się te dni wolne w wybranym przez siebie terminie. Wiem, że niektórzy mieli kłopot z Rosalyn i z dostaniem wolnego, ale w moim przypadku wszystko układało się tak jak tylko chciałam. Dostałam trzy dni wolnego pod rząd na najcudowniejszą na świecie wyprawę do Nowej Anglii i dwa dni na wypad z koleżankami pod Niagarę.
Wydarzeniem, które bardzo fajnie integrowało zarówno nas - współpracowników, jak i zapoznawało nas z przełożonymi, było pool party, czyli impreza nad basenem (jak z filmów - serio <3) w wakacyjnej rezydencji naszego szefa. Na imprezie było wspaniale i poznaliśmy naszego szefa od trochę innej strony. Powiem Wam, że pewnie minie jeszcze wiele czasu, aż czegoś takiego będziemy mogli uświadczyć w naszym kraju.
Powiem jeszcze o dwóch (trochę śmiesznych) sytuacjach, związanych również z relacjami z przełożonymi. Były dwa przypadki, kiedy dzień wcześniej prosiłam moich menadżerów o zmianę stanowiska pracy w dniu następnym. Pierwszy raz był po wycieczce do Nowej Anglii, gdy całkowicie straciłam głos i przez kilka dni mogłam jedynie szeptać. Było to trochę straszne, trochę zabawne, a pojawiło się u mnie chyba drugi raz w życiu. Poprosiłam wtedy jednego z menadżerów - Erika, bym nie musiała pracować tymczasowo na kasie, a mogła mieszać w spokoju lemoniadki, nic do nikogo nie mówiąc. Drugi raz odbył się po zrobieniu sobie małego tatuażu między palcami. Jako świeżak w tej dziedzinie, byłam na tyle przejęta, że bałam się, by nie doszło przypadkiem do zakażenia. Poprosiłam więc Marka, bym tym razem z kolei była kasjerką i nie musiała przygotowywać napoju w gumowych rękawiczkach. Co prawda cały wytatuowany Mark miał ze mnie niezłe śmieszki, gdy zobaczył jakże szalony rozmiar mego tatuażu, ale co tam. xd
Myślę, że warto podkreślić, iż nasza firma, czyli Evelyn Hill, naprawdę bardzo o swoich pracowników dbała i zapewniała nam super rozrywki w promocyjnych cenach. Co ważne, obiady i przekąski mieliśmy za darmo. Trochę można było na tym zaoszczędzić, choć trzeba przyznać, że jedzenie specjalnie sympatyczne nie było - ot, w większości fast foody. Kuchnia oparta na chlebie i mięsie - po co komu warzywa, czy owoce. Ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby - za darmo, to za darmo. Oprócz tych dwóch rzeczy - obiadku i przekąski, właściwie przez cały czas mogliśmy podjadać co tylko sobie chcemy. Ja chodziłam namiętnie po herbatkę do znajomych z restauracji, wcinałam też wspomniane już precle z również wyżebranym, karmelowym sosem (o matko, mniaaam). Można było podjeść sobie również lody, różne inne słodycze, popić różnego rodzaju napoje. Ja najczęściej wybierałam wodę, której w upalne dni wypijałam hektolitry. Po zakończeniu dnia rzucaliśmy się też na pozostałe jedzonko z restauracyjnego sklepiku. Codziennie więc miałam okazje jeść sushi, co było serio super. Zostawały też czasem kanapki i sałatki. Ale to sushi.. <3
Przerwy mieliśmy dwie i w zależności od tego, kto był superwisorem i jak wiele było w danym dniu klientów, trwały one 30 - 40 min (pierwsza przerwa) i 15 - 20 min (druga przerwa). Nie było też kłopotu z wyjściem sobie do toalety, czy w innym celu, gdy tylko poinformowało się o tym superwisora. Gdy więc tylko przyzwyczaiłam się do trybu pracy, byłam bardzo zadowolona.
Co do atrakcji o których wspomniałam, było ich całkiem sporo. Co kilkanaście dni odbywało się jakieś ciekawe wydarzenie, na które można było się zapisać. Były więc wyjścia do kina (jedno mega luksusowe kino z rozkładanymi fotelami - skutek: zasnęłam na filmie pierwszy raz w życiu), teatru (off - Broadway), do obserwatorium na szczycie jednego z wieżowców, do Six Flags - słynnego lunaparku, czy na mecz baseballu. Uczestniczyłam też w genialnej imprezie, tzw. Company Dinner, gdzie pierwszy raz od kilku miesięcy zjadłam prawdziwe ziemniaki (!) i nieźle sobie potańczyłam. Trzeba więc przyznać, że firma wiedziała co robi, a na zakończenie pracy dostaliśmy cudne Year Booki, czyli coś w rodzaju pamiątkowego tabla.
Co do współpracowników, o których napomknęłam już w kilku wpisach: byli cudowni, przyjacielscy, pomocni i przezabawni. Nie mogłabym znaleźć sobie lepszej ekipy. Gdy straciłam głos, wszyscy pomagali mi jak mogli, bym tylko nie musiała zabierać głosu do klienta, gdy byłam akurat smutna, starali się zrobić wszytko bym się roześmiała. Z resztą codziennie dzięki nim miałam mnóstwo śmiechu! Powtarzam: najlepszy sort ludzi z calusieńkiego świata. Oczywiście, miałam swoich ulubionych współpracowników - takich, z którymi pewnie pozostanę już w przyjaźni na dłużej i takich z którymi jakoś mniej było mi po drodze, ale nie było tak, bym z kimś po prostu nie chciała pracować, bo nie byłoby mi z nim przyjemnie. A w kinie tak bywało i to nierzadko.
Nie wiem czy wszystko powiedziałam, pewnie nie. I pewnie do wspominania o pracy na Liberty Island będę jeszcze wracać. Na pewno było to niepowtarzane i niesamowite doświadczenie w moim życiu. Pracować w jednym z najsłynniejszych miejsc na świecie, w jednej z największych metropolii, to wyjątkowe przeżycie. W dodatku pracować tam w pogodnej atmosferze, wśród przyjaznych, nie podkładających sobie nawzajem nóg ludzi z 23 krajów świata. Wiem, że miałam szczęście i że nie musiało wcale być tak super. Bardzo więc za to szczęście losowi dziękuję - bo ile pod statuą się nauczyłam, jak bardzo się ośmieliłam i rozwinęłam swoje różnorakie umiejętności, nie muszę już powtarzać.
Polecam każdemu - tę pracę, to miasto i oczywiście samo to doświadczenie, jakim jest work & travel.
Od razu zaznaczę, że jeżeli chodzi o typową pracę w
usługach, moje doświadczenie obejmowało do czasu NY tylko jedną jedyną pracę.
Była to praca w jednym z krakowskich kin, co do której mam bardzo mieszane
uczucia. Z jednej strony bywała przyjemna, a większość moich współpracowników
było prześmiesznych, ale tyle ile się tam najadłam stresu, to chyba nigdzie
indziej. Miałam wrażenie, że z bardzo wieloma rzeczami, z którymi nie mają
problemu inni, zwyczajnie sobie nie radzę (moje obowiązki obejmowały między
innymi obsługę widza i pracę na kasie). Stresowałam się więc ogromnie i nawet z
tego stresu schudłam, co akurat było tym pozytywnym aspektem. ;) Wyszłam więc z
tej pracy z rozwiniętymi owszem wieloma umiejętnościami związanymi pracą w
usługach, ale również ze sporym lękiem, że w Stanach sobie za Chiny nie
poradzę. Wiedziałam przecież, że ludzi pod statuą będzie jak mrówek, trzeba się
porozumiewać w zagranicznym języku (i to najlepiej niejednym), prawdopodobnie
będę pracować z pieniędzmi (negatywne nastawienie z kina włączone) i z ludźmi z
których nie znam przecież ani jednego! Lęki gromadziły mi się w głowie w dużej
liczbie, ale dzięki poczuciu odrealnienia, o którym już wspomniałam (chyba to
jakiś mechanizm obronny xd), wcale tak mocno ich nie odczuwałam. Kiedy więc
dostałam maila z Liberty Island z informacją kiedy mam się pojawić na
orientation (czyli spotkaniu organizacyjnym) na wyspie, podeszłam do sprawy na
luzie.
W mailu napisane było jak dostać się na wyspę i o kogo
zapytać już na miejscu, więc tutaj znowuż – jeden stres mniej. Lekko więc
nieufnie, w dzień orientation, podeszłam do budynku w którym pracują strażnicy,
pokazałam paszport, dzięki czemu odnaleziono mnie na liście. Dzięki tej liście
właśnie, stworzonej w biurze pod statuą, przez cały mój pobyt, do momentu
wyrobienia mi specjalnej legitymacji, mogłam podróżować za darmo promem (w tę i
z powrotem).
Po dopłynięciu na pierwszą wyspę – Ellis Island – na której
również pracowało część osób, zaczepiłam pierwszego lepszego pracownika (taka
śmiała ja) z pytaniem, gdzie mogę znaleźć wskazanego w mailu pana. Dołączyło
też do mnie od razu dwóch sympatycznych Czechów – Standa i Igor, którzy, jak sie potem okazało, pracowali razem ze mną przez całe wakacje. Na szkoleniu obecna była jeszcze
Silvia z Rumunii, która okazała się potem jedną z bliższych mi osób z zagranicy.
Wypełnialiśmy więc różne papierki, podpisywaliśmy umowy, dobieraliśmy odzież
pracowniczą i oglądaliśmy edukacyjne filmy. Niektóre z nich były całkiem
sensowne – chociażby ten edukacyjny o statule, czy ten o sexual harrasment (w
USA przywiązuje się ogromną wagę do tego, by nikt nie doznawał krzywdy na tle
seksualnym), a inne troszkę śmieszne i głupawe (jak ten o tym, jak być
dobry pracownikiem). Tak czy siak, cała procedura wydała mi się dość jasna i
sensowna. Wypełnialiśmy też test, w którym mieliśmy sobie co nieco poobliczać,
co przysporzyło mi nie lada stresu (Ania widzi liczby – Ania ucieka) i
zjedliśmy nasz pierwszy pracowniczy lunch. Dziś z melancholią wspominam tą
hamburgeropodobną kanapkę z serem, która była zaczątkiem mej drogi do stania
się grubszym człowiekiem. Xd Swoją drogą, jeśli myślicie, że do takiej kanapki
dodaje się ryż, sałatki, tego typu rzeczy… wyprowadzę Was z błędu. Dodaje się
do niej chipsy na boku. I to by było na tyle. Po szkoleniu oraz zjedzeniu, nakazano
nam popłynąć na wyspę, na której mieliśmy pracować – Liberty Island. To właśnie
na niej znajduje się słynna statua, którą ilekroć teraz widzę na jakimś filmie,
to krzyczę: TO MOJA PRACA! (jak mnie kiedyś ktoś palnie w łeb, to się nie
zdziwię). Na wyspie wręczono nam audioguidy i razem
z Silvią i chłopakami obeszliśmy całą wyspę (jeszcze wtedy podniecaliśmy się
widokiem na Manhattan i samą statuą – hehe). To by było na tyle jeśli chodzi o
mój pierwszy dzień. Co ważne – już za szkolenie nam płacono. Także za te kilka
godzin siedzenia, słuchania i mierzenia ubranek dostałam normalną, godzinową
stawkę – jeszcze wtedy 13, potem 14 dolarów.
W kolejny dzień było zapoznawanie się – z miejscem, stanowiskami pracy, officem, gdzie mieliśmy dostawać naszą wypłatę. Dostaliśmy szafki i kody do nich, które trzeba było codziennie odkodowywać specjalnym szyfrem. Na początku miałam z tym jakiś dziki problem, bo nigdy wcześniej z takim kodowaniem nie miałam do czynienia. Cała nasza świeżo wyszkolona czwórka miała pracować w food service, a dokładnie na tzw wagonach, a inaczej mówiąc na outside. Jak zwał tak zwał, w każdym razie pracowaliśmy na powietrzu, w budkach, w których sprzedaje się lemoniadę, lody, popcorn, fast foody itp. Itd. Budka, w której pracowałam najczęściej (i moja ulubiona <3) znajdowała się najbliżej przystani, także wygłodniali turyści rzucali się pierwsze właśnie na nią. Budka nasza słynęła z tzw. soft ice cream, czyli z ukręcanych lodów (no powiedzmy) włoskich. Nie były jakieś super w smaku, ale oczywiście coś tam się podjadało. Podjadało się też niestety precle z sosem serowym (lub cudnym sosem karmelowym) które zjadane w dużej ilości, z pewnością przyczyniły się do poszerzenia mej sylwetki. Xd Ale były pyszne, cóż począć. Sprzedawaliśmy też sodę (Colę, Sprite – nie wyobrażacie sobie ile Amerykanów jest uzależnionych od sody!) i wodę, chipsy (też niestety okrutnie dobre Dorritos i popcorn z chedarem) oraz pyszniutką lemoniadę, którą ukręcaliśmy z prawdziwych cytryn. Jest to dość rzadkie, by w Nowym Jorku, sprzedawane było coś z prawdziwych owoców, więc nasza lemoniadka naprawdę była wyjątkowa.
Teraz powiem Wam, jak robiłam taką lemoniadkę, za którą płaciło się niemało, bo aż pięć dolarów. Na początku myliśmy cytryny, potem wrzucaliśmy po jednej cytrynce do specjalnej, tnącej maszyny. Następnie owoc był wrzucany do kubeczka, do którego dodawaliśmy miarkę specjalnego, lemoniadowego cukru. Cytryna wraz z cukrem była zgniatana, również przez specjalny przyrząd i taka mikstura oczekiwała już na klienta. Gdy ten się pojawił, do mikstury dodawaliśmy lód (cały kubek pełen lodu!), wodę, zatykaliśmy i wtedy następowało szejkowanie. Nie wiem jak to do końca przetłumaczyć, ale potrząsaliśmy dość długo i intensywnie całym kubkiem. Po dodaniu słomki, lemoniadka była gotowa. Ja pracowałam zazwyczaj właśnie jako shaker, albo nawet częściej - jako kasjer. Lubiłam obie funkcje i podczas gdy, jako shaker, bardziej się człowiek integrował ze współpracownikami, tak jako kasjer, mniej się z kolegami rozmawiało, za to można było bardziej obcować z klientami z całego świata i rozwijać umiejętności komunikacyjne. Także coś za coś. Raz na czas pracowałam też w innych wagonach, na przykład na tzw. Skyline. Był to punkt gastronomiczny również z lemoniadą, ale i z popcornem, z którego jak sama nazwa wskazuje, rozpościerał się wyjątkowy widok na Manhattan. Ale za to wszędzie było stamtąd daleko - szczególnie, było to odczuwalne podczas przerwy na lunch. Wagon Lemonade również był przeze mnie lubiany, choć podczas upalnych dni, można tam było ze zmęczenia paść trupem z nadmiaru klientów i gorąca. Za to towarzystwo było przednie i zabawy zawsze mnóstwo. Było jeszcze Grab & Go, czyli zwyczajny sklepik, gdzie działo się najmniej i można tam było po prostu odpocząć na kasie. Czasem takie dni się przydawały, serio. Najmniej lubiłam Kiosk, czyli budę, w której sprzedawaliśmy fast foody. Średnio miałam ochotę patrzeć, jak przygotowuje się te ociekające tłuszczem burgery, chociaż sama tylko je sprzedawałam - już gotowe. gdybym miała pracować tam na zapleczu, przygotowując to wszystko - nie byłabym zbyt szczęśliwa (zdarzyło mi się raz). Poza tym jakoś z ludźmi tam nie gadało mi się najlepiej - kiosk to był taki ewenement. Na reszcie stanowisk bowiem czułam się jak ryba w wodzie. <3
Teraz powiem coś o relacji ze współpracownikami/ przełożonymi w mojej pracy. Były wspaniałe - tyle mogę powiedzieć. Wiem, że nie wszyscy, którzy wyjechali na worka, tak trafili - ja miałam niewątpliwe szczęście. Zacznijmy od tego, że relacje zarówno z szefami, jak i tym bardziej z menadżerami, czy superwisorami, są o wiele luźniejsze niż w Polsce. Na pewno wpływa na to to mówienie do siebie wzajemnie po imieniu, ale też przełożeni w USA, są o wiele mniej napuszeni, niż przełożeni w Polsce. wszystkie warunki i zasady od początku były jasne, toteż nie było żadnych nieporozumień wynikających z niezrozumienia naszych praw i obowiązków. Jeżeli ktoś źle się poczuł, bądź po prostu nie dał rady przyjść któregoś dnia, bez strachu i stresu mógł zadzwonić do biura i poinformować rano przed pracą, że go nie będzie. Nikt nie miał z tym problemu, pracowników było na tyle, że z zastępstwem zawsze się udawało, więc jeśli tylko przywilej ten nie był nadużywany, wszystko było ok. Ja akurat nigdy nie miałam sytuacji, w której nie mogłam przyjść do pracy, ale co do spóźnień, trochę już ich na koncie miałam. :P W przypadku spóźnienia również wystarczyło zadzwonić do biura i przedstawić sytuację. Uwierzcie mi, że nowojorskie metro (szczególnie jeśli jedziecie z dolnego Brooklynu), to nie bajka. Spóźniało się, a czasem w ogóle nie przyjeżdżało i wtedy trzeba było maszerować sobie na inną stację, sporo od mojej oddaloną. Potem jeszcze prom i przedostanie się do niego, przepychając się przez tłumy oburzonych turystów z legitymacją wystawioną przed sobą niczym FBI... no powiem Wam, że bywało ciekawie. Dlatego mega się cieszę, że konsekwencje za to moje spóźnianie się de facto nie były duże, a właściwie tylko ja sama na tym traciłam. Mój odcisk palca został wgrany bowiem te kilkadziesiąt godzin później do systemu.
Co do dni wolnych w tygodniu - było ich dwa (8 godzin pracy dziennie) lub trzy (10 godzin pracy dziennie), a gdy już je miałam, ochoczo sobie spałam lub/oraz zwiedzałam Nowy Jork. Czasem też, gdy jak było powiedziane, przynajmniej dwa tygodnie wcześniej zgłosiłam to do biura, brałam sobie wolne w wybrane przeze mnie dni. Brałam te dni ciągiem, tak bym mogła pojechać sobie na wycieczki. Dwa tygodnie wcześniej wpisywało się więc do specjalnej książki życzeń nad którą czuwała potężnych rozmiarów niewiasta - Rosalyn. Wtedy też bez problemu dostawało się te dni wolne w wybranym przez siebie terminie. Wiem, że niektórzy mieli kłopot z Rosalyn i z dostaniem wolnego, ale w moim przypadku wszystko układało się tak jak tylko chciałam. Dostałam trzy dni wolnego pod rząd na najcudowniejszą na świecie wyprawę do Nowej Anglii i dwa dni na wypad z koleżankami pod Niagarę.
Wydarzeniem, które bardzo fajnie integrowało zarówno nas - współpracowników, jak i zapoznawało nas z przełożonymi, było pool party, czyli impreza nad basenem (jak z filmów - serio <3) w wakacyjnej rezydencji naszego szefa. Na imprezie było wspaniale i poznaliśmy naszego szefa od trochę innej strony. Powiem Wam, że pewnie minie jeszcze wiele czasu, aż czegoś takiego będziemy mogli uświadczyć w naszym kraju.
Powiem jeszcze o dwóch (trochę śmiesznych) sytuacjach, związanych również z relacjami z przełożonymi. Były dwa przypadki, kiedy dzień wcześniej prosiłam moich menadżerów o zmianę stanowiska pracy w dniu następnym. Pierwszy raz był po wycieczce do Nowej Anglii, gdy całkowicie straciłam głos i przez kilka dni mogłam jedynie szeptać. Było to trochę straszne, trochę zabawne, a pojawiło się u mnie chyba drugi raz w życiu. Poprosiłam wtedy jednego z menadżerów - Erika, bym nie musiała pracować tymczasowo na kasie, a mogła mieszać w spokoju lemoniadki, nic do nikogo nie mówiąc. Drugi raz odbył się po zrobieniu sobie małego tatuażu między palcami. Jako świeżak w tej dziedzinie, byłam na tyle przejęta, że bałam się, by nie doszło przypadkiem do zakażenia. Poprosiłam więc Marka, bym tym razem z kolei była kasjerką i nie musiała przygotowywać napoju w gumowych rękawiczkach. Co prawda cały wytatuowany Mark miał ze mnie niezłe śmieszki, gdy zobaczył jakże szalony rozmiar mego tatuażu, ale co tam. xd
Myślę, że warto podkreślić, iż nasza firma, czyli Evelyn Hill, naprawdę bardzo o swoich pracowników dbała i zapewniała nam super rozrywki w promocyjnych cenach. Co ważne, obiady i przekąski mieliśmy za darmo. Trochę można było na tym zaoszczędzić, choć trzeba przyznać, że jedzenie specjalnie sympatyczne nie było - ot, w większości fast foody. Kuchnia oparta na chlebie i mięsie - po co komu warzywa, czy owoce. Ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby - za darmo, to za darmo. Oprócz tych dwóch rzeczy - obiadku i przekąski, właściwie przez cały czas mogliśmy podjadać co tylko sobie chcemy. Ja chodziłam namiętnie po herbatkę do znajomych z restauracji, wcinałam też wspomniane już precle z również wyżebranym, karmelowym sosem (o matko, mniaaam). Można było podjeść sobie również lody, różne inne słodycze, popić różnego rodzaju napoje. Ja najczęściej wybierałam wodę, której w upalne dni wypijałam hektolitry. Po zakończeniu dnia rzucaliśmy się też na pozostałe jedzonko z restauracyjnego sklepiku. Codziennie więc miałam okazje jeść sushi, co było serio super. Zostawały też czasem kanapki i sałatki. Ale to sushi.. <3
Przerwy mieliśmy dwie i w zależności od tego, kto był superwisorem i jak wiele było w danym dniu klientów, trwały one 30 - 40 min (pierwsza przerwa) i 15 - 20 min (druga przerwa). Nie było też kłopotu z wyjściem sobie do toalety, czy w innym celu, gdy tylko poinformowało się o tym superwisora. Gdy więc tylko przyzwyczaiłam się do trybu pracy, byłam bardzo zadowolona.
Co do atrakcji o których wspomniałam, było ich całkiem sporo. Co kilkanaście dni odbywało się jakieś ciekawe wydarzenie, na które można było się zapisać. Były więc wyjścia do kina (jedno mega luksusowe kino z rozkładanymi fotelami - skutek: zasnęłam na filmie pierwszy raz w życiu), teatru (off - Broadway), do obserwatorium na szczycie jednego z wieżowców, do Six Flags - słynnego lunaparku, czy na mecz baseballu. Uczestniczyłam też w genialnej imprezie, tzw. Company Dinner, gdzie pierwszy raz od kilku miesięcy zjadłam prawdziwe ziemniaki (!) i nieźle sobie potańczyłam. Trzeba więc przyznać, że firma wiedziała co robi, a na zakończenie pracy dostaliśmy cudne Year Booki, czyli coś w rodzaju pamiątkowego tabla.
Co do współpracowników, o których napomknęłam już w kilku wpisach: byli cudowni, przyjacielscy, pomocni i przezabawni. Nie mogłabym znaleźć sobie lepszej ekipy. Gdy straciłam głos, wszyscy pomagali mi jak mogli, bym tylko nie musiała zabierać głosu do klienta, gdy byłam akurat smutna, starali się zrobić wszytko bym się roześmiała. Z resztą codziennie dzięki nim miałam mnóstwo śmiechu! Powtarzam: najlepszy sort ludzi z calusieńkiego świata. Oczywiście, miałam swoich ulubionych współpracowników - takich, z którymi pewnie pozostanę już w przyjaźni na dłużej i takich z którymi jakoś mniej było mi po drodze, ale nie było tak, bym z kimś po prostu nie chciała pracować, bo nie byłoby mi z nim przyjemnie. A w kinie tak bywało i to nierzadko.
Nie wiem czy wszystko powiedziałam, pewnie nie. I pewnie do wspominania o pracy na Liberty Island będę jeszcze wracać. Na pewno było to niepowtarzane i niesamowite doświadczenie w moim życiu. Pracować w jednym z najsłynniejszych miejsc na świecie, w jednej z największych metropolii, to wyjątkowe przeżycie. W dodatku pracować tam w pogodnej atmosferze, wśród przyjaznych, nie podkładających sobie nawzajem nóg ludzi z 23 krajów świata. Wiem, że miałam szczęście i że nie musiało wcale być tak super. Bardzo więc za to szczęście losowi dziękuję - bo ile pod statuą się nauczyłam, jak bardzo się ośmieliłam i rozwinęłam swoje różnorakie umiejętności, nie muszę już powtarzać.
Polecam każdemu - tę pracę, to miasto i oczywiście samo to doświadczenie, jakim jest work & travel.
Komentarze
Prześlij komentarz