Za mnóstwem fajnych rzeczy, kryją się te o wiele mniej fajne. Trochę o tym zapominam, ale codzienność na studiach i ostatnio moi bliscy, sukcesywnie mi o tym przypominają. W sumie trochę chce mi się śmiać, bo piszę tu dokładnie o tym samym, o czym pisałam niecałe trzy lata temu. Tylko, że teraz, mimo, że jestem starsza, trochę mniej się tym przejmuje.
Work and Travel było cudowne. Bez ogródek mogę powiedzieć, że to najlepsze wakacje w moim życiu. Chociaż technicznie wakacjami wcale nie były - popracowałam sobie wcale niemało. Poznałam mnóstwo fantastycznych ludzi, zwiedziłam kawał Stanów, ośmieliłam się, nauczyłam samodzielności, niejako życia poza domem oraz wielu innych rzeczy. Doszlifowałam też komunikację po angielsku, umiejętność pracy z klientem i pieniędzmi. Stało się też ze mną wiele innych wspaniałych rzeczy, które częściowo już opisywałam w przedostatnim poście. Ale oszukiwałabym siebie, gdybym nie przyznała, że ten wyjazd był też trochę formą ucieczki. Mega przyjemnej, super pouczającej, ale jednak mimo to, ucieczki. Ucieczki przed sobą samą. Bo ja przecież nadal nie wiem, o co mi w życiu chodzi. Tak jak nie wiedziałam trzy, dwa lata temu i rok temu. Bo czy ktoś mega zainteresowany tym co studiuje, chcący poszerzać swoje umiejętności na różnych kursach, praktykach, pojechałby na taki wyjazd w celu poznawania świata, nowych ludzi, przeżywania przygód i doznawania jak najwięcej? Pewnie nie. A może tak, ale potraktowałby to jako jednorazową przygodę, po czym wróciłby do rzeczywistości i zapomniał o szalonych workowych przygodach raz na zawsze. A co jeżeli ja nie chce? Co jeżeli znowu chcę podróżować, doznawać, pisać o tym, opowiadać, planować na nowo? Co jeśli ja tylko tak potrafię - myśleć bardziej tu i teraz, niż wiedzieć, gdzie będę za 10 lat?
Na pytania w jakiej branży chcę pracować po studiach, już nawet odpowiadam, bo jestem tym zmęczona. Na odczepnego, bo na odczepnego, ale lepiej odpowiedzieć cokolwiek, niż żeby potem się czepiali. A więc mówię, że mogę pracować z dziećmi z problemami, bo naprawdę lubię to robić. Mogę też pracować kreatywnie w reklamie, albo w radiu (co z kolei będzie bardziej związane z moim drugim kierunkiem studiów). Bardzo by mi się to podobało, ale tak jak w pierwszym przypadku obawiam się, że nie byłabym w stanie robić tego całe życie. Byłabym zadowolona, może nawet usatysfakcjonowana, ale tylko na pewien czas. Aż nie zechcę gdzieś wyjechać, czegoś zmienić, rozwinąć się w innej dziedzinie. Chyba, że stanie się jakiś cud, szalenie wciągnę się w moją pracę i praca ta zostanie ze mną do końca życia. Tak jest w przypadku mojej mamy, mojego taty, większości mojej rodziny. Z resztą u nas już kilkunastoletnie dzieciaki mają opracowaną drogę do przyszłej, światowej kariery. Tymczasem ja mam co najwyżej opracowaną drogę z Gdańska do Sztokholmu. Albo z Nowego Jorku do Filadelfii.
Nie zrozumcie mnie źle - ci wszyscy ogarnięci życiowo ludzie, z klarowną karierową drogą przed sobą, są niezwykle naszemu światu potrzebni! Tyle, że ja po prostu taka nie jestem. Nie umiem się zadeklarować co chce robić za przykładowe pięć lat. Albo dziesięć, czy piętnaście. Chciałabym robić coś dobrego i mądrego, coś co pomaga ludziom, albo rozwija mnie twórczo. Albo i to i to. To tyle co mogę zadeklarować na ten moment.
Generalnie lubię być w tym miejscu gdzie teraz jestem. Studia, podróże, udzielanie korepetycji, teatr amatorski, radio studenckie, przyjaciele, domówki, filmy, sztuka, blog. Ale w tym miejscu nie będę wiecznie. I obawiam się, że za kilka lat już nie będzie mi tak dobrze, bo chyba po prostu chcę za dużo. Mówię 'obawiam się', bo nie mam pewności czy faktycznie będzie mi źle. Może nie, ale szczerze? Drżę o to. Tak jak moja mama kilka dni temu stwierdziła, że drży o mnie i moją przyszłość. Inni są dookreśleni - mówi - a ja nie. Inni wiedzą o co im w życiu chodzi - ja nie. Innym naprawdę zależy na nauce - mi nie jakoś specjalnie. A ja nawet nie umiem się nie zgodzić, bo to wszystko prawda. Też o to wszystko drżę. Drżę, że za kolejne 3 lata umieszczę tu podobny treścią post. I nawet mam trochę wyrzuty sumienia, choć już nie tak jak kiedyś. A do tego bym przestała je mieć, potrzebowałam terapii, wiec chyba nie chcę by wróciły.
Wiele osób mówi, że zazdrości mi przygody w USA. Z jednej strony rozumiem: było najcudowniej na świecie. Z drugiej... serio, chyba nie ma mi czego zazdrościć.
Komentarze
Prześlij komentarz