Przejdź do głównej zawartości

10 pierwszych myśli z Nowego Jorku

Kto wie ten wie, a kto nie, od tygodnia przebywam na emigracji. Emigracja ta nie jest przymusowa, ani nawet zarobkowa. Choć pieniążki zarabiam. Uczestniczę w programie work & travel i przez najbliższe dwa i pół miesiąca będę pracować w Nowym Jorku, na Liberty Island. Dla niezorientowanych, to tam gdzie znajduje się słynna Statua Wolności. Pracuję przy obsłudze klienta, sprzedając lemoniadę, kręcone lody, precle z sosem i inne cuda. Czasami też tą lemoniadę, albo lody robię, raz przygotowywałam nawet hamburgerki (niezbyt apetyczne szczerze mówiąc). Praca o tyle fajna, że rozmawia się po angielsku cały czas, czy to z klientami, czy ze współpracownikami. Czuję, że gdzieś ta blokada językowa powolutku mi zanika i nawet zaczynam po angielsku śmieszkować. Dlatego już teraz mogę powiedzieć, że polecam ten wyjazd każdemu, kto pragnie podszlifować sobie język, przy okazji poznając ludzi w swoim wieku dosłownie z całego świata. 

Tydzień w Nowym Norku, to wiele gdybym była turystką, a to mało, jeżeli jestem jego mieszkanką. Więc tak naprawdę wiele do powiedzenia jeszcze nie mam. Na razie więc przekażę Wam 10 luźnych przemyśleń na temat miasta, które nigdy nie śpi (choć bywa, że śpi, uwierzcie).
1. Idąc niekiedy ulicami można faktycznie poczuć się jak w filmie. I tak czuje się ja. Mówię tu nawet nie tyle o obiektywnie pięknych i okazałych wieżowcach, czy parkach, ale o przyziemnych, prozaicznych kojarzących nam się z filmami rzeczach. Buchająca z systemu grzewczego para wodna na ulicach, metro, czy schodki przeciwpożarowe - jakież to wszystko nowojorskie..

2. Nowy Jork jest brudny - to nie stereotyp, tylko prawda. Na Brooklynie, gdzie mieszkam, śmieci walają się na ulicach (nawet nie tyle pojedyncze śmieci, ale całe worki), śmieciarki nie nadążają z ogarnianiem tego wszystkiego i nie pachnie to wszystko jakoś pięknie, mówiąc delikatnie. Szczególnie w upalny dzień, jakich jest tu wiele. Na Manhattanie tego nie widać, ale tutaj błyskawicznie się sprząta dla turystów. Na Brooklynie śmieci zaś to standard, choć wiadomo, czym mniej turystycznie, tym brudniej. Jeszcze nie dotarłam na Bronx, czy Queens, ale obawiam się, że tam tylko gorzej.

3. Całkowicie jednak brud Nowemu Jorkowi wybaczam, bo atmosferę miasta tworzą nie tylko zapachy i obrazy, ale też dźwięki, zachowania ludzkie i pewien taki luz, którego u nas brakuje. Na razie tych momentów, w których w pełni poczułam Nowy Jork, co napełniło me serduszko szczęściem, było kilka. Nigdzie indziej nie spotkamy licznych artystów prezentujących swoje umiejętności w wagonach metra: taniec, akrobatyka na barierkach, sztuczki z piłką, gra na gitarze, śpiew. Poczułam też to siedząc na ławeczce na Brooklynie, patrząc przez rzekę na oświetlone nocą biurowce Manhattanu. Tak patrzyłam na to wszystko i nie wierzyłam, że tu jestem. Wszystko wydawało się takie nierealne i piękne jednocześnie. Wiecie o co chodzi? Co ciekawe, nie mam tej podjarki Nowym Jorkiem non stop. Łażę sobie po mieście bez namaszczenia - jak po każdym innym. Ale te mocniejsze uderzenia serduszka raz na czas.. - dobra rzecz.
4. Mieszkam na Brooklynie w dzielnicy żydowskiej - Borough Park. Gdy przyjechałam tu kilka dni temu przeżyłam nie lada szok kulturowy. Szczerze nie miałam pojęcia, że istnieją jeszcze tak ortodoksyjni Żydzi i że naprawdę wyglądają tak jak wyglądają. Mężczyźni - obowiązkowo pejsy i to, czy mają lat cztery, czy osiemdziesiąt. Czarny płaszcz (chałat), kapelusz, albo jarmułka, a podczas świąt śmieszna futrzana czapa, czyli sztrajmł. Do tego czarne spodnie odsłaniające trochę łydki, białe podkolanówki (?) i czarne, również specyficzne buty. Oczywiście nie wszyscy wyglądają dokładnie tak, ale zazwyczaj taki ortodoksyjny Żyd nosi większość tych elementów. Dużo z nich nosi też brodę. Co do kobiet - o ile na Kazimierzu raz na czas widywałam ortodoksyjnych mężczyzn, o tyle tutaj pierwszy raz zobaczyłam takie kobiety. Noszą one, bez wyjątku. spódnice za kolano, rajstopy i zazwyczaj buty a' la mokasyny. Na głowie peruka, turban lub coś w stylu szerokiej opaski. Dodatek do stroju takiej kobiety to zazwyczaj dziecko, albo i dzieci całe stadko. Ortodoksyjni Żydzi zazwyczaj bowiem mają dużą rodzinę. Kobiety zaś ewidentnie nie spełniają się zawodowo (może z jakimiś wyjątkami), tylko zajmują się domem i dzieciakami. Jest to wszystko dla mnie niezwykle ciekawe i polecam wybrać się do Borough Park, mimo, że wcale nie jest to turystyczne miejsce.

5. Pracuję na Liberty Island, sprzedaję lemoniadkę i na statuę już się napatrzyłam. Za dwa miesiące będę jej już miała prawdopodobnie serdecznie dość. Jeżeli przyjadę do Nowego Jorku za kilka lat i ktoś mi zaproponuję wypad na Liberty, powiem, żeby zszedł mi z oczu. 

6. Takiej mieszanki kulturowej jakiej doznaję na co dzień pracując w Nowym Jorku, nie doznałam jeszcze nigdy. Nie chodzi tylko o to, że spotykam się z różnymi kulturami codziennie na ulicy, czy w metrze, choć tak przecież jest. Nowy Jork to w końcu jedno z najbardziej multikulturowych miast świata (jak nie najbardziej). Mieszanka ta objawia się przede wszystkim w pracy. A to dlatego, że Evelyn Hill zatrudnia ludzi z całego świata, którzy postanawiają poznać USA poprzez work & travel. Oprócz więc dwóch znajomych z Polski i Amerykanów, pracuję z ludźmi z Rumunii, Mołdawii, Słowacji, Czech, Filipin, Chin, Jamajki, Dominikany, Uzbekistanu, Ukrainy, Ekwadoru i pewnie jeszcze z kilku innych krajów. Jest to totalnie super. 

7. Amerykańskie jedzenie, to również nie stereotyp. To jeden wielki fast food. W Polsce, gdy mam ochotę zjeść coś tłustego i niezdrowego, wybywam do McDonalda. Tutaj jest odwrotnie. Trzeba szukać, by znaleźć coś względnie zdrowego. W naszej wyspowej restauracji mamy prawo do zjedzenia jednego posiłku na lunch i jednej przekąski. Te posiłki to w większości hamburgery, tłuste, mocno panierowane mięso, jeszcze bardziej tłuste, jeszcze mocniej panierowane krążki cebuli, pizza i frytki. Właściwie znośne jest tam dla mnie tylko panini i sałatka. Nie żeby tamte rzeczy nie były smaczne. Ale serio - ociekają tłuszczem. Ocieka tłuszczem też ciasto bananowe, którym z wyrzutami sumienia odżywiam się podczas przerwy. Pić staram się tylko wodę bądź herbatkę, bo taka lemoniadka, choć dobra, jest zbieraniną cukru. Dobrze, że moje żydowskie osiedlowe sklepy oferują cokolwiek zdrowego. xd A targ owocowo-warzywny otwarty całą dobę, to dobro. 


8. Jako, że pracuję w NJ, widzę go niejako zupełnie z innej strony. Chociaż praca jest męcząca i nie mam na razie czasu zwiedzać, bardzo mi się to podoba. Innymi oczami widzi turysta, a innymi mieszkaniec miasta, którym tak w sumie teraz jestem. :D

9. Polskość jest tu wszędzie. Na Greenpoincie, czyli polskiej dzielnicy jeszcze nie byłam. Ale ponoć tam istne polonijne szaleństwo. Choć to nie tylko Greenpoint. Na przykład ja mieszkam w praktycznie całkowicie polskiej kamienicy. Większość mieszkańców to Polacy, wszystkie napisy porozwieszane na kartkach po polsku. Przechodząc zaś z mojej żydowskiej dzielnicy, prosto do chińskiej, natknęłam się na patriotyczną Biedronkę z wizerunkiem wielkiego biało-czerwonego orła. Nosz padłam ze śmiechu. Patriotyzm biedronkowy. Ciekawie też było, gdy weszłam do katedry świętego Patryka. Idę sobie idę, a tu wisi sobie Matka Boska Częstochowska. A myślę, że to dopiero początek polskich akcentów.

10. Wbrew pozorom nie byłam na razie w wielu miejscach w Nowym Jorku. I już nie mogę się doczekać, jak zacznę zaglądać do muzeów i do różnych innych ciekawych miejsc. Na razie moje życie tu oscyluje wokół kilku stacji metra. To co na razie mogę określić jako must see, to Battery Park (z którego codziennie wypływam pod statuę) z fotogenicznymi wieżowcami, Wall Street w pobliżu, ślicznym parkiem z fontanną i widokiem na Liberty Island właśnie. Poza tym samą Liberty Island, by zobaczyć statuę z bliska i znajdującą się obok Ellis Island, opowiadającą historię wielkiej emigracji do USA na początku XX wieku. Times Square to też mus, choć trzeba przygotować się na tłumy, hałas i generalny rozgardiasz. Central Park, bo jest po prostu śliczny i kojarzy się z co drugim filmem amerykańskim. W końcu National Museum of the American Indian, czyli jedyne muzeum w którym dotychczas byłam. Jest za darmo, a znajdują się tam bardzo ciekawe elementy historii i kultury Indian. 


Na razie to tyle. Trzymajcie kciuki za mnie i za moją pracę. Myślę, że niedługo coś jeszcze napiszę (choć ostatnio było z tym słabo, wiem) - to miasto naprawdę inspiruje.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie