Przejdź do głównej zawartości

Nieoczywiste atrakcje Londynu #2

Oto druga część moich hymnów pochwalnych na cześć Londynu. Tym razem odwiedzimy dzielnicę, w której Hugh Grant oblał kawą Julię Roberts, galerię, w której pokazują dziwne rzeczy oraz miejsce, w którym miś Paddington jadł marmoladę. 

NOTTING HILL

Każdy z pewnością słyszał o tej dość luksusowej dzielnicy Londynu, ale już może niekoniecznie się tam wybrał. A warto! Notting Hill zostało rozsławione dzięki (całkiem dobrej z resztą) komedii romantycznej z Hugh Grantem i Julią Roberts. To właśnie uliczkami tej dzielnicy maszeruje zamyślony Hugh Grant. To właśnie na tej dzielnicy jego bohater mieszka, choć prawda jest taka, że nie ma najmniejszej możliwości by owego bohatera było na tą przyjemność stać. Ale wybaczamy, wybaczamy. Komedie romantyczne rządzą się swoimi prawami, a tymczasem przechodzimy do realnego życia! W dzielnicę weszliśmy idąc bardzo luksusową ulicą, wzdłuż której mieściły się ambasady różnych krajów, a pod nimi stały błyszczące ferrari. Ot co. Poza tym przystrzyżone krzewy, zieleń, biel, marmur i kamień. Te elementy najbardziej rzuciły mi się w oczy. Przeanalizowałyśmy więc z kuzynką, czy opłaca się może być żoną takowego ambasadora, jednakże kuzynka stwierdziła, że lepiej mimo wszystko zostać żoną księcia. Taki więc plan obrała, a ja wspieram. Gdy doszliśmy do czystego, pudrowego Notting Hill, oszalałam. Te kolorowe domki znane ze zdjęć, okienka, drzwi z kołatkami, retro samochody przed nimi. Totalne eksplozja piękna. Narobiłam zdjęć bardzo dużo, a także nakazałam się obfotografować, siedząc na czyjejś klatce schodowej, prowadzącej do kolorowego, pięknego domku! Udawałam więc dumnie, że to mój dom, dopóki z domku nie wybiegł pewien młodzian odziany w sportowy strój. Doprawdy nie wiem czemu mnie ten człowiek nie zaprosił na herbatkę, by następnie zostać mym brytyjskim mężem i byśmy mogli żyć długo i szczęśliwie w tym cudownym domku z różowymi drzwiami!! No ale nic. Jakoś przeżyłam to rozczarowanie i wróciłam na jedną z głównych ulic Notting Hill, na której znajdował się ogromny targ staroci. Dla zainteresowanych, odbywa się on dokładnie w każdą sobotę. Można tam nabyć stare wydania brytyjskich książek, urocze naczynia, stare (cudne!) pocztówki, biżuterię, retro ciuszki, niespotykane warzywa, plakaty, winyle i czego tylko dusza zapragnie. Generalnie, targ cieszy oczy, więc nawet jak nic nie kupicie, to warto się przejść. Mimo, że ludzi tłumy. 
Notting Hill zobaczyć więc musicie. W dzień targowy, czy nie. To są po prostu niezapomniane wrażenia estetyczne. 






SAATCHI GALLERY

Trochę już o niej pisałam. Jest to jedna z wielu londyńskich galerii sztuki współczesnej, która od samego początku wzbudziła we mnie sympatię. Jest położona w ślicznym miejscu, otoczona parkiem, a w jej wnętrzu odnaleźć możemy rzeczy, które nie śniły się filozofom. Opiszę tutaj pokrótce najciekawsze z wystaw znajdujących się w Saatchi. 

Jedną z moich ulubionych jest zestaw prac amerykańskiego artysty Josha Faughta, który tworzy z tkanin, papieru oraz wszelkich przedmiotów codziennego użytku urocze dzieła - pewnego rodzaju kolaże. W sali Faughta spędziłam chyba najwięcej czasu, bo stałam i gapiłam się na wiszące materiały jak sroka w kość. Tkanina, do której przymocowane zostały: papierowy kubek z kawą, widelec, metalowe przypinki, guziki, różnego rodzaju plamy, to symboliczne ukazanie atrybutów naszego codziennego życia. Można powiedzieć, że te zszyte materiały to po prostu my, z całym swoim dobytkiem. Na tych tkaninach było naprawdę wszystko, każdy mógł odnaleźć coś ze swojego życia - czy to kubek ze Starbucksa, zegarek, czy przypinki z zaangażowanymi hasłami.



Thomas Mailaender - to postać niewątpliwie ciekawa, której prace prawdopodobnie śnią się mojej biednej kuzynce po nocach. Pan ten tworzy sztukę na ludzkich ciałach, doprowadzając do oparzenia ciał swoich modeli, na których (tychże ciałach) zostały wcześniej położone negatywy z różnorakimi scenkami. Zaniepokojonych uspokajam - te ciała należą do żywych osób. Co ciekawe, modele mają ciała dalekie do ideału. Zgadzałoby się to z koncepcją Mailaendera. Jak sam mówi, lubi tworzyć sztukę, która nie jest perfekcyjna, piękna, spokojna. Jego prace mają wywoływać pewien dyskomfort (i wywołują!).  Jak sam mówi: "I like failure and when things are going in the wrong place", "I prefer the broken over the superb". Nie są to prace, które chciałabym powiesić w pokoju, ale na pewno mnie zaciekawiły i  trochę zszokowały.

Kolejną wystawą ze ślicznymi, olejnymi obrazami jest twórczość Japonki Makiko Kudo. Są to magiczne pejzaże, z dużą ilością zieleni i niebieskości. Dużo w nich błękitnej jezior, soczystej roślinności i tajemniczych postaci ukrytych pośród tego wszystkiego. W każdym dziele widać ogromną kreatywność i barwną wyobraźnię artystki. Tworzy nam ogrody, w zaciszu których pragnęlibyśmy spędzać upalne, letnie popołudnia. W dziełach Kudo realizm miesza się z baśniowymi, sennymi wizjami. Sama artystka utożsamia z resztą tworzenie obrazów z procesem śnienia. 


Maurizio Anzeri to równie ciekawa postać. Artysta sięga do starych, czarno-białych fotografii celebrytów, ale również nieznanych powszechnie osób i podkreśla elementy ich twarzy/ postaci, za pomocą nici. Anzeri wyszywa przeróżne kształty na zdjęciach, tym samym zaznaczając takie elementy twarzy jak nos/oko/grymas twarzy itp. Mnie najbardziej spodobała się stara fotografia pary młodej, której twarze przysłonił chmurkami z nici. Możliwe, że wcale nie takie było przesłanie, ale dla mnie totalnie symbolizuje to zawirowania myślowe, jakie towarzyszą młodym tuż przed przyjęciem tego odpowiedzialnego sakramentu. Szczęście, lęk, podekscytowanie, miłość, niepewność i multum innych emocji. Dla mnie to znamienne. Inna sprawa, że dzięki wykorzystaniu nici, zdjęcia nabierają pewnej świeżości, nowego kształtu, przechodzą całkowitą metamorfozę.



Danny Fox maluje w taki sposób, na który większość przeciwników sztuki nowoczesnej powie "pfff, też tak umiem". Jego postacie przypominają bowiem trochę rysunki kilkuletnich dzieci, a w praktyce są czymś w rodzaju wczesnego modernizmu.  Obrazy artysty przepełnione są treścią, mocno inspirowane są historią, a szczególnie kolonializmem. Postacie jego obrazów to bohaterowie z jednej strony silni, charyzmatyczni, a z drugiej podatni na ludzkie słabości. Mnie najbardziej poruszyło dzieło pt. Planned Parethood Waiting Room pokazujące dwie skrajnie odmienne reakcje jakie wywołuje w dwóch kobietach macierzyństwo.


No i jeszcze Dale Lewis. Ostatni pan i będę kończyć. Trochę jeszcze tych artystów zostało, ale męczyć Was nie będę. Dale Lewis zrobił na mnie największe wrażenie. Pokazuje on codzienne obrazy miasta, jako siedliska grzechu, nienawiści i problemów, mających swoje źródła w nietolerancji, skłonności do agresji i rozlewu krwi. Jego dzieła przejmują, serio. On naprawdę mieści na jednym obrazie całą patologię miasta. Jest więc emanacja seksem, agresją, krew, wulgarność, prostytucja, życie uliczne i podkreślające to wszystko kontrasty kolorystyczne. Lewis szokuje, ale robi to perfekcyjnie. Dla mnie to on wygrywa Saatchi.




PADDINGTON, MIŚ, LITTLE VENICE

Dzielnica Paddington, podobnie jak Shoreditch, nie jest już tak turystyczna. Również podobnie jak dzielnica murali - jest dosyć różnorodna etnicznie. Ale jak wiemy, ja lubię takie dzielnice. Bardzo przypasowało mi włóczenie się już wśród bardziej robotniczych, urbanistycznych krajobrazów Paddington. Idąc przed siebie, natrafiłam na przykład na St Mary's Hospital - bardzo piękny, z zewnątrz przypominający raczej muzeum, szpital. Zmierzając w drugą stronę, wychodząc ze stacji, natrafiamy na przypominający mi może nawet bardziej Amsterdam niż Wenecję, Little Venice - kanał ze ślicznymi, kolorowymi barkami, zacumowanymi wzdłuż niego. Są to najczęściej różnorakie restauracje i kawiarenki, na pewno o stokroć aktywniejsze w okresie letnim. Na pewno więc przejdę się tamtędy, gdy tylko odwiedzę Londyn w cieplejszych miesiącach. Byłam też zachwycona osiedlem nowoczesnych biurowców znajdujących się nad samą stacją metra. Jest tam mini park i ławeczki, pośród tych wszystkich, ślicznych budynków. Było to wszystko tak estetyczne, że siadłam sobie na jednej z nich i patrzyłam się na owe biurowce. Jak mówię, razem z Little Venice, jest to doskonałe miejsce do spacerów, szczególnie w ciepłych miesiącach. Szczególnie z powodu niedoboru turystów. Na koniec nie mogę nie wspomnieć o głównym punkcie stacji Paddington, z powodu którego część turystów decyduje się jednak to miejsce odwiedzić. Jest to figura uroczego sympatyka marmolady - misia Paddingtona, bohatera książek i filmów dla dzieci (i nie tylko dla nich!). Wiele osób zestawia Paddingtona, z Kubusiem Puchatkiem i muszę powiedzieć, ze w rankingu misiów, niedźwiadek z Londynu wygrywa u mnie z głupiutkim Puchatkiem ze Stumilowego Lasu. I tutaj przepraszam wszystkich wielbicieli misia o małym rozumku. Po prostu Paddington ma klasę. Jest inteligentny i mieszka w najcudowniejszym mieście na świecie. Z figurką misia, jak widać na załączonym obrazku, zrobiłam sobie zdjęcie, ale jeszcze raz podkreślam, że dzielnica ta ma do zaoferowania o wiele więcej. Choć niedźwiadek wiadomo, ważna sprawa...










JEDZENIE I TEATR

To o czym wspominałam w przedostatnim wpisie o Londynie, czyli jedzenie i teatr, to te dwie atrakcje, o których mam nadzieję nie muszę już tu wspominać. Po prostu, jeśli tylko macie taką możliwość, korzystajcie z kuchni wszystkich stron świata. Bo właśnie tak różnorodne jedzenie oferuje nam Londyn. Prawdopodobnie zrobię o fajnych miejscówkach z jedzonkiem w Londynie jeszcze osobny wpis. A o pomoc w znalezieniu takowych poproszę Krysię, bo w końcu ona bywa tam częściej. 
Co do teatru (ja bardzo przepraszam, że zestawiam ze sobą w jednym akapicie te dwie sfery życia człowieka, tę pospolitą i przyziemną - jedzenie, oraz tę wzniosłą - teatr, ale no przyznajmy sobie szczerze - obie są ważne), bywa taniej, bywa drożej. Ale wybrać się na sztukę musicie. Bo Londyn to miasto sztuki, teatru - w dosłownie każdej formie. Ja przy kolejnej wizycie zamierzam odwiedzić The Globe - już nie tylko w celach turystycznych. Wyjątkowo kusi mnie też Wicked w Apollo Victoria Theatre. W tym momencie z całego serca mogę polecić Króla Lwa, na którym byliśmy w Lyceum Theatre i o którym już wspominałam. Scenografia zapiera dech w piersiach, muzyka i aktorstwo (również dziecięce) jest doskonałe, a największym przeżyciem ten musical będzie dla osób, które się na tej bajce wychowały. Nie byłam to ja, ale połowa moich znajomych już tak. Oszalejecie moi drodzy. <3 Zachęcam też do wybrania się (tu już będzie taniej :P) na The 39 Steps - komediową adaptację Hitchcockowskiego thrillera, na której byłam kilka lat temu w Criterion Theatre. Spektakl jest bardzo klimatyczny i przede wszystkim - można się przy nim sporo pośmiać. 

To tyle jeśli chodzi o nieoczywiste atrakcje stolicy Anglii. Jak już mówiłam, tych oczywistych jest masa i również są one wspaniałe. To, że o nich nie wspomniałam, nie wynika w żadnym stopniu z ich lekceważenia. Tak więc odwiedźcie Tower of London, zobaczcie Buckingham Palace, pospacerujcie po wszystkich możliwych (przecudnych!) parkach, zajdźcie do Muzeum Historii Naturalnej, National Gallery, British, czy Science Museum. Ale nie zapomnijcie o moich nieoczywistych perełkach. <3

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie