Przejdź do głównej zawartości

Trudne decyzje i poczucie bezsensu


Dziś dużo czasu spędziłam siedząc w łazience i patrząc się na płytki oraz siedząc na łóżku i gapiąc się na kołdrę. 
Trochę mnie to martwi, bo to przypomina mój najgorszy okres w życiu, czyli czas sprzed półtora roku. Wtedy bardzo dużo siedziałam w łazience i płakałam, bo uważałam, że jestem beznadziejna i nic w życiu nie osiągnę. Na terapię postanowiłam udać się dopiero w momencie, gdy stwierdziłam, że łzy wyżłobią mi niedługo w twarzy rynienki ze zmarszczkami. A przecież to za wcześnie by mieć zmarszczki w wieku dwudziestu lat. To zabawny pomysł do podjęcia terapii, ale cieszę się, że tam poszłam, bo pomoc uzyskałam. Wróciłam do świata ludzi cieszących się różnymi rzeczami, a nie tylko wykrzywiających twarz w grymasie uśmiechu. Co ciekawe, bardzo dobrze ten grymas mi wychodził, bo mało kto rozpoznał, że coś mi jest. Gdy mówiłam komuś, że zdecydowałam się na skorzystanie z pomocy, na ogół był bardzo zdziwiony. "Przecież twoje życie wydaje się być takie cukierkowe!" To usłyszałam od przyjaciółki w grudniu 2016, czyli chyba w najgorszym miesiącu tego stanu w jakim tkwiłam. Wtedy zrozumiałam, że tego zupełnie nie widać! Że my, ludzie, potrafimy doskonale zakryć naszą wierzchnią warstwą, to co dzieje się u nas w głowie. Ileż ludzi tak może ukrywać, ile osób może udawać, że wszystko jest w porządku, a w sercu nosić kamienie! Bo przecież problemy, które rozwijają się w naszej głowie nie są widoczne. Złamana noga jest bardziej zauważalna i wywołuje większe współczucie niż złamana dusza. A ja naprawdę nie miałam siły wychodzić z domu. Albo wracać do domu. Po prostu miałam ochotę siedzieć sobie w miejscu, tam gdzie jestem i nie myśleć o niczym. Bo myślenia o sobie i tym, że nic ze mnie nie będzie, miałam po uszy.

Nie była to depresja, a jedynie rysy depresyjne, ale moja droga do szczerego, pozbawionego gorzkiego zaplecza uśmiechu, była długa i wyboista. Więc, gdy znowu zauważam u siebie te zachowania, trochę się boję powrotu tamtych miesięcy.
Permanentnie uważam, że nie jestem zbyt fajna. I zazdroszczę wszystkim, którzy uważają, że fajni są. Bo wysoka samoocena jest bardzo, bardzo ważna. Staram się więc czuwać choć nad tym, by moje poczucie niefajności, nie przeszło w poczucie beznadziejności. Bym znowu nie zaczęła taplać się w bagienku własnej bezradności.

Jest jednak nadzieja, że mój dzisiejszy stan jest o tyle o ile jednorazowy (choć od kilku tygodni coś dziwnego się odzywa). Ma bowiem konkretny powód. Musiałam dziś bowiem dokonać sztuki wyboru, a to cholernie trudne. Musiałam wybrać pomiędzy dwiema rzeczami, które bardzo mocno kocham. Nie będę opisywać o co chodzi, bo za dużo by mówić, powiem tylko, że jedna z nich związana była z tygodniowym wyjazdem - na narty, na który w końcu nie pojechałam. Mimo, że pojechać chciałam bardzo. Ta sytuacja wywołała we mnie dużo negatywnych emocji, zraniłam siebie i rodziców, z którymi miałam jechać i zostawiła mnie w stanie rozbicia na łazienkowych kafelkach. 
Ale pomyślałam też sobie, że to potrzebne. Że takie decyzje będę musiała podejmować całe życie, a ta, dotycząca dwóch lubianych przeze rzeczy w życiu, to tylko wstęp. Może ten dyskomfort i niesmak zostanie ze mną jeszcze przez kilka dni. Ale zostanie też poczucie, że po prostu nie mogłam postąpić inaczej. W końcu sprawa nie jest tak poważna. Nie biorę ślubu, nie rodzę dzieci, nie przeprowadzam się do innego kraju. To tylko namiastka. Ale skoro potrafi tak mnie rozbić, to co będzie w tych cięższych sytuacjach? Strach się bać. 

Jedyne co się mocno zmieniło, to fakt, że już nie płaczę. Choć wiem, że łzy przyniosłyby mi ulgę. Nie wiem, może wypłakałam wszystko co się dało te półtora roku temu. Całkiem możliwe. Teraz płaczę głównie na filmach, więc jest chyba ok. To najszczęśliwszy rodzaj płaczu, prawda? Rozbicie po obejrzeniu filmu przechodzi tak szybko, jak się zaczęło. Mam nadzieję, że moje rozbicie, po podjęciu trudnej decyzji w być może błahej dla ogółu sprawie (ponoć to problem pierwszego świata, ale dla mnie jest wystarczająco silny), przejdzie szybko. A nie przeistoczy się w kolejne i w kolejne załamanie, aż w końcu znów nie będę mogła sobie sama poradzić z bezsensem. 

Nie chcę znów tylko gapić się w kafelki.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie