Przejdź do głównej zawartości

Feminizm, Dzień Kobiet i pieczenie ciasteczek

Dzisiaj jest Dzień Kobiet, czyli święto, które w sumie całkiem lubię. Bo czemu nie. Zawsze miło jest, gdy ktoś o Tobie pamięta, choćby z tak błahego powodu jak bycie przedstawicielką płci żeńskiej. Swoją drogą za kwiatami nie szaleję, choć mogę dostać. Zdecydowanie jednak wolę coś do jedzenia (żarłoczność), bądź coś do czytania/słuchania/ubrania (materializm). No ale spoko. Może być i kwiatek. Ale dziś nie o tym. 

Wracając autobusem do domu, naszła mnie inspiracja na wpis o tym, co lubię robić, a co według przeciwników feminizmu, feministyczne nie jest. Tego feministki nie robią! Bo przecież te kobiety tylko chodzą w czarnych ciuchach po Rynku z jakimiś sztandarami, bez makijażu i z ogoloną głową. No i oczywiście nie mają faceta, a co najwyżej kota. Nikt ich nie chce, nie lubią gotować oraz dniami i nocami siedzą w pracy. Otóż nie. To skrzywiony obraz feminizmu. Ja oraz pozostałe znajome mi feministki (czyli większość bliskich mi kobiet) wcale takie nie jesteśmy. Postanowiłam więc powiedzieć Wam bez ogródek (a może raczej potwierdzić to, co już większość wiedziała), że jestem feministką, a mimo to robię, planuję lub lubię poniższe rzeczy. Zapraszam. :)


Planuję żyć w związku, jeśli tylko znajdę osobę, z którą będę czuła się dobrze. Bo czemu nie. To dobrze być razem, wspierać się, mieć się na kim oprzeć i wspólnie przeżywać dobre i złe chwile. Całkiem możliwe, że będę żoną, całkiem możliwe, że będę mamą, bo założenie rodziny jest moim zdaniem bardzo fajną opcją. Jeżeli tak się życie potoczy, że nie będę żadną z nich, to płakać nie będę. Ale jestem na to wszystko otwarta, bo zwyczajnie ma to sens.

Lubię się malować. Bez makijażu ruszam się co najwyżej z psem na spacer do lasu. W lesie nikt się mnie nie przestraszy, a co najwyżej ja wystraszę jakiegoś zboczeńca, albo dzika. Tak więc podkład, korektor, puder, tusz do rzęs... czasem też inne atrybuty. I to co najważniejsze, czyli szminka. Czerwona szminka dodaje mi pewności siebie, czuję się w niej super i maluję się nią właściwie codziennie. Mimo, że niektórzy członkowie mojej rodziny (zwłaszcza część żeńska), czasem jęczą, że za mocny kolor. Trudno, ja się w szmince dobrze czuję i koniec i kropka. :P To samo z paznokciami. Bardzo lubię mieć pomalowane paznokcie, choć zdecydowanie lepiej czuję się w ciemniejszych kolorach.

Lubię się ładnie ubrać. Na co dzień stawiam na dżinsy, koszulkę i sweterek, ale gdy, tylko przyjdzie okazja, stroję się w różne ładniutkie rzeczy. Swoją drogą bardzo lubię również spódniczki i sukienki. A przecież te feministki to tylko w spodniach i bluzach, co nie? A więc nie. Ostatnio wręcz tak bardzo pokochałam spódniczki, że chodzę w nich praktycznie codziennie. Całkiem lubię też chodzić na zakupy i kupować ładne ciuchy. Takie kobiece to. Nie przeczę.

Nie jestem chyba jakaś bardzo brzydka. Znaczy super piękna też nie jestem. Ale jak tylko jakoś się ogarnę, umaluję, uczeszę, to chyba nie jest tak źle. Jak to mówię (czym bardzo rozśmieszam moją mamę) - ryj znośny. Tak tylko wspominam, bo coś kojarzę teorię, że wszystkie feministki powinny być brzydkie...

Lubię piec. Naprawdę! Ciasta, ciasteczka, muffinki... Gotować może trochę mniej (z resztą i tak babcia zawsze mnie uprzedzi :P), ale nic mi bardziej nie poprawia humoru niż upieczenie muffinek cytrynowych, bez, ciasta czekoladowego, czy pierniczków! A gdy jeszcze smakuje to mojej rodzinie, czy przyjaciołom, to już w ogóle radość pełna.


Nie narzekam na brak zainteresowania ze strony płci przeciwnej (wręcz ostatnio skłaniałabym się do narzekania z odwrotnego powodu xd, choć wiadomo, przyjemnie mi, gdy ktoś się mną interesuje), więc nie jest tak jak powiedział przewspaniały pan Roman Sklepowicz o kobietach uczestniczących w Czarnym Proteście, że nas "nikt bzykać nie chce". Bo śmiem twierdzić, że bywają tacy co chcą. Ale nie o tym tu mowa. Ja nie mam chłopaka, więc jeszcze ktoś może się do mnie przyczepić. Bo taka brzydka feministka, to wiadomo chłopa brak. Ale jak wytłumaczyć te wszystkie znajome mi feministki będące w szczęśliwych związkach? Hmm.

Jestem chrześcijanką. Tak tylko mówię, no bo przecież na feministki oddziałuje szatan, a więc w Boga nie wierzą. No więc ja wierzę. Modlę się, chodzę do kościoła, lubię śpiewać kościelne, oazowe pieśni i kolędy, z całego serca kocham Boże Narodzenie, lubię też inne chrześcijańskie święta. Współpracuję ze związanymi z Kościołem organizacjami charytatywnymi - Kliką i Szlachetną Paczką. Co więcej, uważam, że Jezus był bardzo cool człowiekiem. Serio, chciałabym się z nim kumplować.

NIE UMIEM WNIEŚĆ LODÓWKI NA SZÓSTE PIĘTRO. Tak, uważam się za feministkę, mimo, że nie umiem wnieść lodówki na szóste piętro. "Ale jak tooo? Przecież feminizm kończy się, gdy trzeba wnieść lodówkę na szóste piętro! Hehehhe.. Hhehe.." No to się pośmialiśmy. A teraz na poważnie. Dlaczego feminizm miałby się tam kończyć? Dlaczego będąc zdrową na umyślę osobą, świadomą swojej niezbyt zaawansowanej tężyzny fizycznej miałabym chcieć wnosić coś ciężkiego na szóste piętro. Dlaczego w tym budynku nie ma windy? Dlaczego lodówki nie wnosi ekipa, która tą lodówkę przywiozła pod blok? I w końcu: dlaczego, nie wnosi jej ktoś kto po prostu czuje się na siłach, najlepiej we dwójkę, z osobą, która także czuję się na siłach by ten mebel wnieść? Hm, hm, hm. Za dużo tu zagadek w tej tajemniczej sprawie lodówkowej. Dla mnie to proste. Ludzie pomagają sobie w tym, w czym ci inni sobie nie radzą. Jak powiedział ostatnio bardzo mądrze Mietczyński, to nie o tyle wynika nawet z logiki, o ile z LOGISTYKI. Masz problem z wniesieniem ciężkich siatek do domu? To ci pomogę! Może dlatego, że jestem mężczyzną, ty kobietą i może być ci ciężko. Może dlatego, że ty jesteś moją babcią, a ja twoją wnuczką, która chcę ci pomóc. A może (tu sytuacja z życia), jesteś moim tatą, który mimo, że jest MĘŻCZYZNĄ, ma kłopoty z kręgosłupem i na pewno go odciążę niosąc te siaty.. Wiadomo, że oczekuję, że ktoś silniejszy pomoże mi coś wnieść, przenieść, odkręcić. Na ogół, nie zawsze, jest to mężczyzna. Logistyka, moi drodzy.



No to co? Skoro lubię się malować, ładnie ubierać, chodzić na zakupy, piec ciasta, mam powodzenie u chłopców, jestem chrześcijanką, planuję założyć rodzinę, nie jestem brzydka i co najważniejsze nie umiem wnieść lodówki na szóste piętro, to może nie jestem wcale feministką? A jednak jestem. Bo powyższe rzeczy nie przeszkadzają mojemu feminizmowi, nie uwłaszczają mu, ani on nie uwłaszcza im. Piszę to dla tych wszystkich, którzy tak jak sporo "prawdziwych, polskich, antyfeministycznych samców alfa" uważają, że jedno z drugim się wyklucza. Według których ładna, zadbana kobieta, żona, matka, katoliczka, z zasady nie jest feministką. Ja gwarantuję, że jest inaczej. Bo feminizm to po prostu (tu za Wikipedią): "dążenie do emancypacji kobiet i równouprawnienia płci, zarówno pod względem formalnym, jak i faktycznym". Zacytuję jeszcze tutaj fragment posta mojej ulubionej blogerki (mężatki swoją drogą, żeby nie było), która jak najtrafniej oddała w tekście cały ten ambaras (tu macie link do całości). 

"Rozumiem oczywiście, że ktoś marzy o życiu pełnoetatowej gospodyni domowej wśród gromadki dzieci z Panem Mężem jako głową rodziny. Ma do tego pełne prawo. Tak samo jak inna kobieta ma pełne prawo, żeby stać na czele międzynarodowej korporacji i dzieci oglądać tylko w telewizji. Żadna opcja nie czyni z nas lepszego czy gorszego człowieka ani lepszej czy gorszej kobiety. Kluczowym jest natomiast, aby w wyborze opcji nikt nam nie przeszkadzał i nie przymuszał do rodzenia czy do rządzenia."

Więc nie ma się czego bać nasi drodzy panowie, nikt Was nie chce zdewaluować, bardzo Was wszystkich lubimy, nie ma się czego obawiać. A ja z okazji Dnia Kobiet, życzę obu płciom dużo słońca i miłości. <3








Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie