Przejdź do głównej zawartości

Abba, zieleń i imigranci, czyli Sztokholm subiektywnie


Kto zna moje zamiłowanie do Europy Północnej, wie, że gdy tylko nadarzy się okazja do wyjazdu, wezmę walizę, torbę w renifery i wyruszę czem prędzej w te właśnie rejony. Będę włóczyć się po klimatycznych miastach, czy też podziwiać cuda Skandynawskiej przyrody. Tym razem przyszedł czas na Sztokholm.

Pierwszy przymiotnik, który przychodzi mi do głowy myśląc o tym mieście jest majestatyczny. Przyjechaliśmy z lotniska późnym wieczorem, więc tego dnia nie widziałam zbyt wiele. To kolejnego dnia, gdy wyszłam ze stacji metra w samym centrum Sztokholmu, zachwyciła mnie jego majestatyczność. Myślę, że ten efekt wzmocniony był przeszywającym zimnem, jakiego można było w Szwecji doświadczyć w ostatnich dniach kwietnia i wynikającym z tego ogólnym (błogosławionym przeze mnie) deficytem turystów. W każdym razie tak: piękny, czysty, imponujący - taki jest Sztokholm.



                             fantastyczne rysunki w sztokholmskim metrze


Początki zawsze są trudne

Prawdopodobnie ludzie, którzy to czytają nie są podobnymi do mnie niedoogarami życiowymi, ale opowiem to ku przestrodze. Jakoś miesiąc przed weekendem majowym zarezerwowałam lot, zarezerwowałam hotel, ale w moim umyśle nie wykrystalizowała się myśl, by sprawdzić jak daleko jest lotnisko od Sztokholmu. Otóż okazuje się, że daleko. I tu przestrzegam - są 3 lotniska wokół stolicy: Bromma, Arlanda i Sztokholm-Skavsta. Dwa pierwsze są dość blisko miasta, trzecie - 1,5 godziny. Jak się domyślacie, to było to nasze. W rezultacie tragedii nie było. Dojechaliśmy po prostu ze trzy godziny później niż było w planach, a że recepcja hotelowa czynna była całą dobę, wszystko było ok. Za to najedliśmy się trochę niepotrzebnego stresu przed lotem. Po wylądowaniu na Skavsta, które to lotnisko jest małe i doprawdy nie da się tam zgubić, wsiedliśmy od razu w tęczowy autokar, który dowiózł nas prosto do dworca centralnego. Stamtąd wsiedliśmy do metra, które zawiozło nas do naszej niepowtarzalnej dzielnicy - Kungens Kurva. Ileż śmieszków i drobnych anegdotek powstało podczas naszego kilkudniowego pobytu na ten temat, można by zliczać. W każdym razie dodam jeszcze, iż ponieważ w naszej cudnej dzielnicy nocne autobusy jeździły bardzo rzadko, mieliśmy niebywałą przyjemność zaliczenia nocnego ponad kilometrowego spacerku wzdłuż autostrady. Dotarliśmy do hotelu około 2.30 w nocy. Ptaszki już śpiewały poranne arie. Także ten.


Zakwaterowanie

Hotel Dialog, który zamieszkiwaliśmy był z tych klasy budget. Nie potrzebowaliśmy luksusów, ani pięknych widoków, więc z okna widzieliśmy parking. :) Z tego co przyuważyłam, zatrzymywali się tu turyści z różnych stron świata, ale również sporo kierowców i robotników. Nie doskwierało jednak to w żaden sposób - żadnych głośnych zachowań, porannych klaksonów - pełna kulturka. Jeśli więc spojrzeć na stosunek jakości do ceny, to super. Jeżeli zaś ktoś pragnie większych luksusów, musi szukać gdzie indziej. My wychodziliśmy z założenia, że całe dnie będziemy spędzać poza hotelem, więc mimo chwilowego jojczenia rodziców na zbyt niski (w porównaniu chociażby do zeszłorocznego Amsterdamu) standard, potem zgodzili się ze mną. Obsługa była bardzo miła. Nikt nie robił problemów, ani ze względu na nasz późny przyjazd, ani z powodu przychodzenia na śniadanie w ostatniej chwili (bycie śpiochem mam w genach jak widać). Pokój sprzątany był codziennie, a śniadania były bogate i bardzo smaczne. 


Zwiedzanie - Centrum

Zwiedzanie Sztokholmu warto rozpocząć od obejścia Starego Miasta, przyjrzeniu się pięknym kamieniczkom i instytucjom kulturalnym. Warto więc wysiąść na dworcu centralnym i wybrać się na spacer w kierunku dzielnicy Gamla Stan. Tam dochodzimy do ryneczku, który mimo, że jest mały, to jest urokliwy. Kolorowe kamieniczki go otaczające przypominają mi piękny Poznań, czy też Wrocław. Mieści się tam reż Muzeum Nobli. Ta dzielnica jest też pełna uroczych kawiarenek, restauracji (jedliśmy w bistro) i sklepów z pamiątkami. Niektóre są nietuzinkowe oraz można zakupić w nich rzeczy w dość okazyjnych cenach. Na obrzeżach dzielnicy Gamla Stan mieści się Zamek Królewski, który jest właśnie jedną z budowli, wzmacniających u mnie wrażenie majestatyczności miasta. Zamek ma w sobie surowe piękno, które niejako podkreśla skromność Szwedów i samego króla (jest ponoć ludzki i nie wywyższający się). Akurat udało nam się uczestniczyć w koncercie chóru młodzieżowego, który to koncert odbył się w królewskiej kaplicy. Niezłe wrażenie robią również budynki Parlamentu Szwedzkiego oraz opera. Jako ciekawostkę powiem, że ma być tam wystawiony pierwszy spektakl, w którym aktorzy/śpiewacy będą pływać pod wodą. Nie wiem na jakiej zasadzie ma przebiegać śpiewanie arii pod taflą wody, ale no coool! W dzielnicy tej możemy sobie wejść do trzech kościołów: fińskiego, niemieckiego i Storkyrkana. Byliśmy prawdopodobnie w drugim i trzecim, ale pamięć do kościołów, o ile nie są jakieś szalenie zachwycające, mam bardzo słabą. Nic więc o nich nie powiem, oprócz tego, że wszystkie trzy są z założenia protestanckie. 

                                            
                                                



Djurgarden - moja ulubiona część miasta

Jest to jedna z licznych wysp Sztokholmu, na której wysiadłam spontanicznie, w drodze do Skansenu. Z tramwaju zobaczyłam, iż jest tam tak pięknie, a pogoda jest tak przyjemna, że muszę koniecznie wysiąść i przejść się promenadą wzdłuż Bałtyku. Polecam Wam przejść się wzdłuż morza i wdychać morską bryzę jak najgłębiej. Daję gwarancję, że gdy tylko zamkniecie oczy, przeniesiecie się do czasów beztroskiego dzieciństwa i wakacji w Kołobrzegu, Łebie, Jastarni, czy też moim ukochanym Świnoujściu. Zapach jest dokładnie taki sam, bo i morze to samo - ukochany Bałtyk. A więc szłam sobie tą promenadą, wdychałam co nieco. Po jednej stronie widziałam wysokie, dostojne kamienice, a po drugiej śliczne jachty. W tle, za nimi widać było Grona Lunds Tivoli - duży, baaardzo rozrywkowy lunapark, z którego mrożące krew w żyłach krzyki niosły się przez całe morze. Jeżeli ktoś więc lubi tego typu rozrywki, polecam - owe sprzęty do tortur wyglądały imponująco. Na wyspie znajduje się piękny Royal Park - bardzo spokojne, czyste i estetyczne miejsce, idealne na popołudniowy spacer. Wychodząc z parku, idąc w stronę promenady, nie sposób nie zauważyć Muzeum Nordyckiego - architektonicznej perełki, mieszczącej w sobie zbiory prezentujące historię Szwecji, m.in. pod kątem sztuki i ubioru. Tego muzeum nie zwiedziliśmy, choć kiedyś na pewno się tam wybiorę. Po prostu nie dało się wszystkiego. Na Djurgarden mieszczą się również trzy superfajne muzea: Muzeum Vasa, Skansen i Abba Museum. O nich to opowiem już osobno.



                                                      Royal Park


Skansen

Skansen to według definicji słownikowej, w skrócie, muzeum na wolnym powietrzu. A skąd pochodzi to słowo? Otóż właśnie ze Szwecji! To Szwedzi rozpoczęli tradycję tworzenia tego typu rozrywki, która lubiana jest nie tylko przez dzieci! 
Co do sztokholmskiego Skansenu, odkąd tylko zobaczyłam go w przewodniku, wiedziałam, że chcę tam pójść. Dlatego w momencie gdy moi rodzice podziwiali nowoczesne dzielnice miasta (tata jako zapalony architekt nie mógł przejść obok nich obojętnie), ja spacerowałam wokół XIX drewnianych, skandynawskich chatek, zagród z łosiami i reniferami oraz replik warsztatów rzemieślniczych. Akurat miałam szczęście, bo, jako studentka być może z okazji Nocy Walpurgii o której zaraz opowiem, weszłam całkowicie za darmo (w innym razie zapłaciłabym całkiem niezłą zbitkę koron)! Gdy wjechałam na górę ruchomymi schodkami, od razu roztoczył się przede mną widok ślicznej wioseczki, w której to między czerwonymi chatkami spacerowali przebrani w stroje epoki ludzie. Weszłam więc do jednej z nich, w której akurat znajdował się warsztat szklarski. Siedziałam tam dosłownie 40 minut, obserwując jak pani robi naczynia i zwierzątka z płynnego, barwnego szkła. Czy może odkryłam swoje szklarskie powołanie? A może plastyczne, gorące szkło działa na mnie hipnotyzująco? No nie wiem, w każdym razie po tych kilkudziesięciu minutach stwierdziłam, że może by warto zobaczyć coś jeszcze. Weszłam więc do innych warsztatów, piekarni, apteki, małych domków, gdzie dwie starsze panie w XIX strojach siedziały przy filiżankach herbaty. Zaglądnęłam też do klimatycznego, drewnianego kościółka, terrarium i mini zoo, gdzie szalały przecudne małe kózki. Następnie udałam się na samą górę skansenu, skąd roztaczał się piękny widok na część miasta, z resztą niezwykły krajobraz widoczny był z kilku miejsc muzeum. To też jeden z licznych powodów, dlaczego warto się tam wybrać. Ale co było na górze? Można było obejrzeć piękne niedźwiedzie brunatne, łącznie z małymi, niedawno urodzonymi misiami, foki, papugi, urocze kuce szetlandzkie, jelenie, pawie, a przede wszystkim typowe dla Szwecji łosie (wyglądały jakby wszystko miały gdzieś) i renifery (wychodziły z domku tylko na chwilę, by zapozować do zdjęcia). Trochę się tym łażeniem zmęczyłam, toteż usiadłam sobie w końcu w środku skansenu i zjadłam duże frytki. Swoją drogą restauracji, barów i przede wszystkim sklepów z pamiątkami było bardzo dużo i znowu miałam syndrom disneylandzki. Jest to nawiedzające turystę wkurzenie, gdy sobie uświadamia, że spora część ładnych domków, które miał nadzieję zwiedzić, to sklep z pamiątkami, czy kawiarnia. Pierwszy raz tego syndromu doznałam w Disneylandzie - może go opatentuję? Gdy nadszedł wieczór i pozamykano już większość obiektów muzealnych, siadłam sobie przy scenie i oglądałam próby przed Nocą Walpurgii. Potem weszłam do restauracji i jadłam pyszne ciacho. No fajnie było, nie powiem. Gdy przyszli rodzice, poszliśmy do dzikich zwierząt raz jeszcze. Aha, co ważne i bardzo fajne, zwierzęta te, mają w swoich zagrodach bardzo dużo miejsca. Cieszę się, że w Polsce też już zaczyna tak być, bo to choć namiastka naturalnych warunków dla takiego stworzenia. O 21 rozpoczął się bardzo przyjemny koncert, gdzie śpiewano tłumaczone na szwedzki współczesne przeboje. No brzmiało to uroczo. Potem śpiewał chór (chyba) marynarzy, jakiś szwedzki, folkowy zespół (tutaj miłość <3) oraz pewna natchniona pani wygłaszała bardzo długi wiersz. W pewnym momencie zapalono ogromny stos słomy, który stał na środku placu. Jest to symbol Nocy Walpurgi, która do dziś kojarzona jest zarówno z nordyckim świętem zmarłych, jak i sabatem czarownic. Stos podpala się by ostatecznie pożegnać się z zimą, powitać wiosnę i wygonić złe moce. Słoma, jak to słoma, paliła się długo i pięknie. Grała folkowa muzyka, ludzie śpiewali i tańczyli wokół ognia (ja trochę też), iskry skakały wokół i niknęły w mroku. Było ciepło od ognia, niesamowicie klimatycznie i po prostu wesoło. Nikt się nie upił, nie krzyczał, nie robił głupot - po prostu - było radośnie. Ludzie się do siebie uśmiechali, a mi było przemiło. Cieszę się, że odkryłam ten skansen, a wybranie się tam w Noc Walpurgii to już w ogóle strzał w dziesiątkę. Polecam więc - dla każdego, ale dla dzieci to już koniecznie!


                           
                             Renifery i łosie - przekochane symbole Szwecji

Muzeum Vasa

To co znajduje się w tym muzeum, w mojej ulubionej dzielnicy Djurgarden, to wielki, robiący niezwykłe wrażenie statek. Statek ten zatonął nieopodal sztokholmskiego portu w 1628 roku. Wyłowiono go ponad 320 lat później, poddano szczegółowej konserwacji i umieszczono w muzeum o specjalnym, "zdrowym" dla łodzi mikroklimacie. 
Co ciekawe, spekulacji tyczących się zatonięcia łodzi jest dużo, jednak najprawdopodobniej zadecydował o tym nadmiar figurek i wszelkich ozdób stanowiących dużą część wyposażenia statku. Łódź po prostu została przeciążona i zatonęła. Mimo, że stało się to stosunkowo blisko portu, niestety zginęło około 50 osób. Jak już mówiłam całe muzeum skupia się wokół okrętu, a więc zwiedzając, widzimy go z różnych stron, od dołu i od góry. Oprócz tego, wokół statku, zostały przedstawione realia XVII wieku - jak żyli ludzie, jak wyglądali, co robili, jak zarabiali na życie. Widzimy również wyłowione elementy statku, niektóre bardzo ozdobne - te winne katastrofie. Wystawione są też kości i czaszki części załogi oraz różne rekwizyty związane z tamtym okresem, między innymi obrazy przedstawiające polskich magnatów! Nic z resztą dziwnego, w tamtych czasach Rzeczpospolita bezsprzecznie utrzymywała kontakty ze Szwedami. Na najniższym piętrze, tam gdzie możemy obejrzeć okręt od dołu, jest też bardzo ciekawie przedstawione stopniowe przygotowywanie, konserwowanie i zabezpieczanie statku - cała historia tego procesu. Stosuje się bowiem wiele środków chemicznych i nie tylko oraz specjalną wentylację i klimatyzację, by chronić ten cenny obiekt. Szczerze się przyznam, że łódź zrobiła na mnie ogromne wrażenie, większe niż się spodziewałam. Zajmuje w końcu całe muzeum! Totalny must see Sztokholmu.




Muzeum Abby
Ostatnie muzeum ze świętej trójcy muzealnej, którą dla Was stworzyłam. Nie jestem pewna czy zainteresowałoby kogoś kto nigdy z Abbą i  jej utworami nie miał do czynienia. Jeżeli jednak jesteście zaznajomieni choć z częścią jej utworów, lubicie je, bądź też podobała Wam się Mamma Mia, musicie koniecznie się tam wybrać! Wizyta tam to bowiem kilka godzin dobrej zabawy! Zaczyna się od sali poświęconej Eurowizji, gdzie można się zaznajomić z większością zwycięzców tego wydarzenia, zobaczyć filmy wielu występów i przeczytać m.in. o polskich wykonawcach. Potem przechodzi się do dużej części poświęconej Abbie i tak to się dzieje! Poznajemy biografie każdego z członków zespołu (nie wiedziałam że Abbę tworzyły dwa małżeństwa!), oglądamy szalone stroje, instrumenty, setki płyt i nagród. Słuchamy wywiadów z piosenkarzami i ich ekipą, zaglądamy do kącika kostiumowego, makijażowego, pomieszczeń stylizowanych na sale koncertowe, dyskoteki, wnętrza pomieszczeń z teledysków, wkraczamy do świata Mamma Mii, podziwiamy wszelkie, muzyczne i codzienne rekwizyty. Możemy wejść do specjalnych pomieszczeń, gdzie śpiewamy karaoke i nikt nas nie widzi (przydatne xd), tańczyć z hologramami członków zespołu, miksować utwory, czy rozwiązywać quizy. Wszystko to z nieśmiertelnymi piosenkami w tle.
Oprócz świetnego wyposażenia muzeum Abby, zaskoczyła mnie ilość Polaków, jaką tam spotkałam! Bylo to bardzo miłe i polazywalo jakim barwnym fenomenem była Abba w komunistycznej Polsce i jak bardzo kochamy ją do dziś! W sklepie z pamiątkami też są świetne rzeczy, chociażby miód z napisem Honey, honey. Niestety, ceny robią swoje. Same muzeum też tanie nie jest i co istotne, można tam płacić tylko kartą. Z resztą, o czym zapomniałam wcześniej powiedzieć - dzieje się tak w Sztokholmie coraz częściej, szczególnie w muzeach. Nie musicie więc mieć przy sobie aż tak dużo koron. Wracając do Muzeum Abby, polecam ogromnie. Dawno się tyle nie wybawiłam!







Ludzie


O Szwedach i Szwecji krążą dziwne, acz fascynujące legendy, jakoby po Sztokholmie ganiały hordy zdziczałych, islamskich imigrantów rabujących co popadnie. Nie ma tam też w ogóle dzieci ze względu na miliony wyzwolonych feministek, a te maluchy co się ostały, prowadzają się tylko z matką (tą feministką bez męża) i są rozwydrzone przez te straszne i niedobre skandynawskie, bezprzemocowe wychowanie. Na pewno kilka takich legend by się jeszcze znalazło, tymczasem ja je nieco sprostuje.
Tak. Szwecja to kraj imigrantów. I to imigrantów wszelkich ras, kultur i religii. Podczas swojego prawie tygodniowego pobytu w Sztokholmie (oraz pobytu w Malmo kilka lat temu) spotkałam Hindusów, Arabów, Afroamerykanów, Chińczyków, Anglików, Rosjan, Polaków i wielu, wielu innych. A więc całkowite multi - kulti, totalny melting pot. Czy mi się to podobało? Tak. Czy wynikają z tego również problemy? Oczywiście, jak w każdym społeczeństwie wielokulturowym, ale plusy równoważą minusy. Nie ma na pewno owych zdziczałych hord imigrantów z Azji (nie przesadzam - dostaliśmy od cioci pytanie czy nie baliśmy się iść w nocy do hotelu, bo jakiś uchodźca mógł wyskoczyć zza rogu. Serio. :D) 
Z kim się zetknęłam - ponieważ mieszkańcy Szwecji są przekochani i niesamowicie pomocni, mieliśmy okazję porozmawiać z pewną ich liczbą. W naszym hotelu, w recepcji pracowali głównie panowie pochodzenia arabskiego - pomocni, konkretni, uśmiechnięci - nie miałam im nic do zarzucenia. Pracownicy sklepów, muzeów, metra - często biali lub czarni Szwedzi, również byli bardzo mili. Dostrzegłam taką chęć pomocy turystom, której u nas w Polsce nie ma. Po prostu - widzą zagubionych turystów (nas xd) - podchodzą i pytają się czy coś pomóc. Od razu robi się cieplej na serduchu. Co do białych, oryginalnych (xd) Szwedów - w sporej części są prześliczni, także moja blondfilia została zaspokojona i mogłam w spokoju gapić się w metrze na jasnowłosych młodzieńców. 
Co do Polaków, można by długo mówić. Było trochę turystów, pracowników, mieszkańców, ale najbardziej uwagę zwracali prawilni, sztampowi, polscy menele, przypominający tych pijaków pod sklepem z Rancza. Było ich trochę, ale wrażenie robili spore i jakby nie patrzeć negatywne. Polską pijacką pieśń w wykonaniu pewnej pani, słyszałam już z drugiego końca ulicy, podobnie jak przechwałki dwóch panów, który to więcej wypił wódki dnia wczorajszego. No cóż, nie było to miłe, ale tak jest i nic już na to nie poradzimy. W naszym hotelu mieszkali z kolei polscy robotnicy, którzy mimo swej ewidentnej januszowatości, byli bardzo sympatycznymi ludźmi do pogadania. Spotkaliśmy jeszcze kilku naszych rodaków, którzy ewidentnie byli mieszkańcami stolicy, już nawet nie tak wiele Januszów i Grażyn. Co do polskich turystów, jak już mówiłam, najłatwiej ich było spotkać w muzeum Abby.
Poruszając temat kolejnej z legend - rodzin z dziećmi jest bardzo dużo! Naprawdę, w weekend, w dni pracy... Nie spostrzegłam deficytu ani wśród dzieci, ani wśród ich tatusiów. Jest trochę jedynaków, ale i sporo dwójeczek, a nawet trójek. Widać też dużą różnicę (w porównaniu do Polski) w traktowaniu dzieci przez rodziców - faktycznie maluchy są traktowane bardziej jak partnerzy - rozmawia się z nimi, tłumaczy - nie widziałam by ktokolwiek na dziecko krzyknął. Zaobserwowałam mniej sfrustrowanych rodziców - o. Dzieci są natomiast grzeczne i spokojne (oczywiście są wyjątki), za to zauważyłam w nich przemożną ciekawość świata. Fajna sprawa. Warto więc może sobie pomyśleć, czy tak obśmiane i przyprawione polskim oburzeniem skandynawskie wychowanie bez przemocy (fizycznej, psychicznej), aby nie zdaje egzaminu.
Abstrahując, szwedzki dzieci są przeurocze ze swoimi blond czuprynkami. Z resztą te mieszane też są śliczne.

W Szwecji będzie wam bardzo trudno znaleźć niemiłego człowieka, z resztą po co mielibyście takiego szukać. W sklepach, restauracjach, hotelach, na ulicach - wszyscy wam pomogą, wskażą drogę itp. Co ważne praktycznie z każdym da się dogadać po angielsku. Jednocześnie możecie wyglądać jak chcecie, śpiewać na ulicy i gadać do siebie (xd) i nikt się nie będzie na Was gapił. Szwedzi po prostu wiedzą kiedy podejść, zagadać, A kiedy zostawić Was w spokoju - idealny balans.


Kapryśna pogoda, kapryśne ceny

Jedyne co może Wam przeszkodzić to kapryśna pogoda i trochę większe ceny. Chodząc po Sztokholmie ubierajcie się więc na cebulkę bo nigdy nie wiadomo. No chyba, ze mówimy o lecie, to inna sprawa. Co do cen, można znaleźć całkiem fajne hotele, bądź hostele średniej klasy, na których możecie sobie porządnie zaoszczędzić. Zakładając, że całe dnie będziecie spędzać na mieście, jest to dobre rozwiązanie. Zaoszczędzicie też na wodzie pitnej - w Szwecji bez obaw można pić ją z kranu. Co do pamiątek, obejdźcie dzielnice Gamla Stan dokładnie - w niektórych sklepikach można znaleźć bardzo tanie pocztówki i inne pamiątki. Zakupy warto zaś robić w supermarketach, to nic nowego. Ceny są tam korzystne - np w takim Lidlu.



                                      Świetne ruchome schody w metrze

Podsumowując, jest duża szansa, że pokochacie stolicę Szwecji. Szczególnie jeśli oceniacie pewien cudowny deficyt turystów (=/= Paryż) i surowe piękno Skandynawii. Piękne budynki, urokliwe wysepki, dużo zieleni i cudowni ludzie to tylko część sztokholmskich zalet. Ja się w Szwecji zakochałam i będę tam wracać. Może z Wami też tak będzie?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie