Przejdź do głównej zawartości

Oscarowa mieszanka #3

Manchester by The Sea to wisienka na torcie tegorocznego rozdania Oscarów. Myślę, że w tym roku będzie już niewiele filmów, które zrobią na mnie tak duże wrażenie. Obrazu Kennetha Lonergana nie zapomnę przez bardzo długi czas. 


Bohaterem filmu Lonergana jest Lee Chandler - mężczyzna powracający do rodzinnego miasta, by przejąć opiekę nad synem zmarłego brata. Poznajemy Lee, jako zgorzkniałego, pełnego bólu i poczucia winy człowieka, którego jedynymi emocjami jakie potrafi okazać są złość i agresja. Na początku filmu nie wiemy dlaczego, tak jest - myślimy, dlaczego do cholery ten człowiek jest takim pacanem!  I wtedy zaczyna się historia (której nie mogę powiedzieć bez spojlerowania). Sukcesywnie obserwujemy idealnie wkomponowaną w fabułę filmu retrospekcję, która powoli rozjaśnia nam wszystko. Co istotne, jak podkreślali Sfilmowani, nic tam nie jest naciągane - wszystko perfekcyjnie działa. A nie jest to wcale regułą w filmach, w których retrospekcja gra dużą rolę.


Manchester by The Sea to film o cierpieniu. Nie ma co ukrywać - opisuje on ból, dostarcza go widzowi - jest nim przesycony. Co więcej, zauważyłam pewną zależność - otóż cierpienie jest tu wręcz symboliczne. Wiele prostych elementów, którymi przepełniony jest obraz, to symbole cierpienia i smutku dla Lee, jego bratanka i pozostałych bohaterów. Są nimi samo miasto - Manchester, dom, czy jacht. Potrafi nim być nawet kurczak z zamrażarki. Symbolami cierpienia są też ludzie - była żona głównego bohatera, jej dziecko, czy żona zmarłego brata. Czym bardziej poznajemy Lee, czym bardziej wgłębiamy się w jego postać, tym bardziej rozumiemy jej odrętwienie i niemożność normalnego życia w społeczeństwie. Jeżeli chodzi o mnie, bardzo rozumiem głównego bohatera, tak bardzo rozumiem też jego bratanka Patricka, którego stany lękowe zostały pokazane wprost perfekcyjnie! Z resztą podobnie jak epizody agresji jego wujka. 

Mimo ogromu smutku, akcentowanego dodatkowo przez szare, klimatyczne miasteczko, film daje spokój i nadzieję. Nadzieję, że chodź poszarpana rana przeszłości się nie zabliźni, to że może kiedyś ukaże się promień słońca, czy cień uśmiechu. Chociaż taki malutki. Trochę ciężko mi mówić o tym filmie - myśląc o nim, mam w sobie dużo myśli które we mnie siedzą, a nie potrafię ich ująć w słowa. Manchester trzeba po prostu zobaczyć. Myślę, że film dobrze obrazuje to, że tak jak widzimy danego człowieka na zewnątrz, może nie mieć nic wspólnego z tym, co dzieje się w jego środku. Postać Lee i to co ma w sobie, pokazuje by nie oceniać osoby, gdy nie znamy zaplecza, kontekstu. Manchester by The Sea niesamowicie obrazuje też miłość. Taką miłość, która tkwi w człowieku, mimo tego co przeżył - zupełnie absurdalną i bolesną, ale wciąż prawdziwą. Mówię tu o Lee i jego żonie Randi - myślę, że sami zauważcie o co mi chodzi. Kolejną, może już oklepaną nauczką płynącą z tego filmu jest fakt, że jedna chwila, dosłownie jedna minuta, może zaważyć o całym naszym późniejszym zyciu. Może obrócić je o 180 stopni, może nas zszargać, przeżuć i wypluć, a my wciąż żyjemy, nawet jeśli nie chcemy. Życie nieuchronnie toczy się dalej, a my nie możemy wypaść z obiegu. 

Myślę że film może pokazać nam o wiele więcej i każdy zauważy w nim coś przemawiającego dla siebie. Ja wspomnę jeszcze tylko o relacji. Jak jej siła może pomóc w odbudowaniu siebie. Mówię tu o nieporadnie i topornie, ale prawdziwie, tworzącej się przyjaźni między głównymi bohaterami - Patrickiem i jego wujem. Ta relacja jest dla nich obu zbawienna choć żaden z nich nie zdaje sobie z tego sprawy. 

Cała obsada jest wspaniała. Łącznie z dziećmi, bohaterami drugoplanowymi, czy nawet epizodycznymi. Wszyscy grają doskonale, a Oscar dla Casseya Afflecka był konieczny po trzykroć. Gdyby Cassey go nie dostał, osobiście zamknęłabym się na strychu i nie wychodziła stamtąd przez miesiąc. Nie wiem co to miałoby dać, ale ot, po prostu bunt przeciw niesprawiedliwiej rzeczywistości. Rzeczywistość okazała się jednak sprawiedliwa i Oscar dla Afflecka jest. Nie ma za to Oscarów dla odtwórców roli Patricka i Randi - ale nic to nie szkodzi, jeszcze przyjdzie czas i na nich. Mamy również Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny i chwała za to, bo ten scenariusz to perełka. Jak dla mnie Manchester mógłby zgarnąć więcej statuetek, gdyż w każdej dziedzinie był wykonany perfekcyjnie. Muzyka! Zarówno ta stworzona dla filmu, jak i dobór muzyki klasycznej doskonale wywoływały emocje, bądź też wzmacniały je. Samo miasteczko, było piękne, ale i smutne, przez co tworzyło idealną atmosferę dla tego filmu. 

Cóż jeszcze mogę powiedzieć - dla mnie, jeden z najlepszych, najbardziej skłaniających do przemyśleń filmów jakie obejrzałam. Na pewno moja ulubiona produkcja tegorocznej Gali Oscarowej. Nie mam mu dosłownie nic do zarzucenia. Wyszłam z kina pełna emocji i zachwytu. Obejrzyjcie Manchester by The Sea - jest duże prawdopodobieństwo (choć nie stuprocentowe, nie w każdego emocje film trafia, nie każdego tak uderza), że będziecie zachwyceni!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie