Manchester by The Sea to wisienka na torcie tegorocznego rozdania Oscarów. Myślę, że w tym roku będzie już niewiele filmów, które zrobią na mnie tak duże wrażenie. Obrazu Kennetha Lonergana nie zapomnę przez bardzo długi czas.
Bohaterem filmu Lonergana jest Lee Chandler - mężczyzna powracający do rodzinnego miasta, by przejąć opiekę nad synem zmarłego brata. Poznajemy Lee, jako zgorzkniałego, pełnego bólu i poczucia winy człowieka, którego jedynymi emocjami jakie potrafi okazać są złość i agresja. Na początku filmu nie wiemy dlaczego, tak jest - myślimy, dlaczego do cholery ten człowiek jest takim pacanem! I wtedy zaczyna się historia (której nie mogę powiedzieć bez spojlerowania). Sukcesywnie obserwujemy idealnie wkomponowaną w fabułę filmu retrospekcję, która powoli rozjaśnia nam wszystko. Co istotne, jak podkreślali Sfilmowani, nic tam nie jest naciągane - wszystko perfekcyjnie działa. A nie jest to wcale regułą w filmach, w których retrospekcja gra dużą rolę.
Manchester by The Sea to film o cierpieniu. Nie ma co ukrywać - opisuje on ból, dostarcza go widzowi - jest nim przesycony. Co więcej, zauważyłam pewną zależność - otóż cierpienie jest tu wręcz symboliczne. Wiele prostych elementów, którymi przepełniony jest obraz, to symbole cierpienia i smutku dla Lee, jego bratanka i pozostałych bohaterów. Są nimi samo miasto - Manchester, dom, czy jacht. Potrafi nim być nawet kurczak z zamrażarki. Symbolami cierpienia są też ludzie - była żona głównego bohatera, jej dziecko, czy żona zmarłego brata. Czym bardziej poznajemy Lee, czym bardziej wgłębiamy się w jego postać, tym bardziej rozumiemy jej odrętwienie i niemożność normalnego życia w społeczeństwie. Jeżeli chodzi o mnie, bardzo rozumiem głównego bohatera, tak bardzo rozumiem też jego bratanka Patricka, którego stany lękowe zostały pokazane wprost perfekcyjnie! Z resztą podobnie jak epizody agresji jego wujka.
Mimo ogromu smutku, akcentowanego dodatkowo przez szare, klimatyczne miasteczko, film daje spokój i nadzieję. Nadzieję, że chodź poszarpana rana przeszłości się nie zabliźni, to że może kiedyś ukaże się promień słońca, czy cień uśmiechu. Chociaż taki malutki. Trochę ciężko mi mówić o tym filmie - myśląc o nim, mam w sobie dużo myśli które we mnie siedzą, a nie potrafię ich ująć w słowa. Manchester trzeba po prostu zobaczyć. Myślę, że film dobrze obrazuje to, że tak jak widzimy danego człowieka na zewnątrz, może nie mieć nic wspólnego z tym, co dzieje się w jego środku. Postać Lee i to co ma w sobie, pokazuje by nie oceniać osoby, gdy nie znamy zaplecza, kontekstu. Manchester by The Sea niesamowicie obrazuje też miłość. Taką miłość, która tkwi w człowieku, mimo tego co przeżył - zupełnie absurdalną i bolesną, ale wciąż prawdziwą. Mówię tu o Lee i jego żonie Randi - myślę, że sami zauważcie o co mi chodzi. Kolejną, może już oklepaną nauczką płynącą z tego filmu jest fakt, że jedna chwila, dosłownie jedna minuta, może zaważyć o całym naszym późniejszym zyciu. Może obrócić je o 180 stopni, może nas zszargać, przeżuć i wypluć, a my wciąż żyjemy, nawet jeśli nie chcemy. Życie nieuchronnie toczy się dalej, a my nie możemy wypaść z obiegu.
Myślę że film może pokazać nam o wiele więcej i każdy zauważy w nim coś przemawiającego dla siebie. Ja wspomnę jeszcze tylko o relacji. Jak jej siła może pomóc w odbudowaniu siebie. Mówię tu o nieporadnie i topornie, ale prawdziwie, tworzącej się przyjaźni między głównymi bohaterami - Patrickiem i jego wujem. Ta relacja jest dla nich obu zbawienna choć żaden z nich nie zdaje sobie z tego sprawy.
Cała obsada jest wspaniała. Łącznie z dziećmi, bohaterami drugoplanowymi, czy nawet epizodycznymi. Wszyscy grają doskonale, a Oscar dla Casseya Afflecka był konieczny po trzykroć. Gdyby Cassey go nie dostał, osobiście zamknęłabym się na strychu i nie wychodziła stamtąd przez miesiąc. Nie wiem co to miałoby dać, ale ot, po prostu bunt przeciw niesprawiedliwiej rzeczywistości. Rzeczywistość okazała się jednak sprawiedliwa i Oscar dla Afflecka jest. Nie ma za to Oscarów dla odtwórców roli Patricka i Randi - ale nic to nie szkodzi, jeszcze przyjdzie czas i na nich. Mamy również Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny i chwała za to, bo ten scenariusz to perełka. Jak dla mnie Manchester mógłby zgarnąć więcej statuetek, gdyż w każdej dziedzinie był wykonany perfekcyjnie. Muzyka! Zarówno ta stworzona dla filmu, jak i dobór muzyki klasycznej doskonale wywoływały emocje, bądź też wzmacniały je. Samo miasteczko, było piękne, ale i smutne, przez co tworzyło idealną atmosferę dla tego filmu.
Cóż jeszcze mogę powiedzieć - dla mnie, jeden z najlepszych, najbardziej skłaniających do przemyśleń filmów jakie obejrzałam. Na pewno moja ulubiona produkcja tegorocznej Gali Oscarowej. Nie mam mu dosłownie nic do zarzucenia. Wyszłam z kina pełna emocji i zachwytu. Obejrzyjcie Manchester by The Sea - jest duże prawdopodobieństwo (choć nie stuprocentowe, nie w każdego emocje film trafia, nie każdego tak uderza), że będziecie zachwyceni!
Bohaterem filmu Lonergana jest Lee Chandler - mężczyzna powracający do rodzinnego miasta, by przejąć opiekę nad synem zmarłego brata. Poznajemy Lee, jako zgorzkniałego, pełnego bólu i poczucia winy człowieka, którego jedynymi emocjami jakie potrafi okazać są złość i agresja. Na początku filmu nie wiemy dlaczego, tak jest - myślimy, dlaczego do cholery ten człowiek jest takim pacanem! I wtedy zaczyna się historia (której nie mogę powiedzieć bez spojlerowania). Sukcesywnie obserwujemy idealnie wkomponowaną w fabułę filmu retrospekcję, która powoli rozjaśnia nam wszystko. Co istotne, jak podkreślali Sfilmowani, nic tam nie jest naciągane - wszystko perfekcyjnie działa. A nie jest to wcale regułą w filmach, w których retrospekcja gra dużą rolę.
Manchester by The Sea to film o cierpieniu. Nie ma co ukrywać - opisuje on ból, dostarcza go widzowi - jest nim przesycony. Co więcej, zauważyłam pewną zależność - otóż cierpienie jest tu wręcz symboliczne. Wiele prostych elementów, którymi przepełniony jest obraz, to symbole cierpienia i smutku dla Lee, jego bratanka i pozostałych bohaterów. Są nimi samo miasto - Manchester, dom, czy jacht. Potrafi nim być nawet kurczak z zamrażarki. Symbolami cierpienia są też ludzie - była żona głównego bohatera, jej dziecko, czy żona zmarłego brata. Czym bardziej poznajemy Lee, czym bardziej wgłębiamy się w jego postać, tym bardziej rozumiemy jej odrętwienie i niemożność normalnego życia w społeczeństwie. Jeżeli chodzi o mnie, bardzo rozumiem głównego bohatera, tak bardzo rozumiem też jego bratanka Patricka, którego stany lękowe zostały pokazane wprost perfekcyjnie! Z resztą podobnie jak epizody agresji jego wujka.
Mimo ogromu smutku, akcentowanego dodatkowo przez szare, klimatyczne miasteczko, film daje spokój i nadzieję. Nadzieję, że chodź poszarpana rana przeszłości się nie zabliźni, to że może kiedyś ukaże się promień słońca, czy cień uśmiechu. Chociaż taki malutki. Trochę ciężko mi mówić o tym filmie - myśląc o nim, mam w sobie dużo myśli które we mnie siedzą, a nie potrafię ich ująć w słowa. Manchester trzeba po prostu zobaczyć. Myślę, że film dobrze obrazuje to, że tak jak widzimy danego człowieka na zewnątrz, może nie mieć nic wspólnego z tym, co dzieje się w jego środku. Postać Lee i to co ma w sobie, pokazuje by nie oceniać osoby, gdy nie znamy zaplecza, kontekstu. Manchester by The Sea niesamowicie obrazuje też miłość. Taką miłość, która tkwi w człowieku, mimo tego co przeżył - zupełnie absurdalną i bolesną, ale wciąż prawdziwą. Mówię tu o Lee i jego żonie Randi - myślę, że sami zauważcie o co mi chodzi. Kolejną, może już oklepaną nauczką płynącą z tego filmu jest fakt, że jedna chwila, dosłownie jedna minuta, może zaważyć o całym naszym późniejszym zyciu. Może obrócić je o 180 stopni, może nas zszargać, przeżuć i wypluć, a my wciąż żyjemy, nawet jeśli nie chcemy. Życie nieuchronnie toczy się dalej, a my nie możemy wypaść z obiegu.
Myślę że film może pokazać nam o wiele więcej i każdy zauważy w nim coś przemawiającego dla siebie. Ja wspomnę jeszcze tylko o relacji. Jak jej siła może pomóc w odbudowaniu siebie. Mówię tu o nieporadnie i topornie, ale prawdziwie, tworzącej się przyjaźni między głównymi bohaterami - Patrickiem i jego wujem. Ta relacja jest dla nich obu zbawienna choć żaden z nich nie zdaje sobie z tego sprawy.
Cała obsada jest wspaniała. Łącznie z dziećmi, bohaterami drugoplanowymi, czy nawet epizodycznymi. Wszyscy grają doskonale, a Oscar dla Casseya Afflecka był konieczny po trzykroć. Gdyby Cassey go nie dostał, osobiście zamknęłabym się na strychu i nie wychodziła stamtąd przez miesiąc. Nie wiem co to miałoby dać, ale ot, po prostu bunt przeciw niesprawiedliwiej rzeczywistości. Rzeczywistość okazała się jednak sprawiedliwa i Oscar dla Afflecka jest. Nie ma za to Oscarów dla odtwórców roli Patricka i Randi - ale nic to nie szkodzi, jeszcze przyjdzie czas i na nich. Mamy również Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny i chwała za to, bo ten scenariusz to perełka. Jak dla mnie Manchester mógłby zgarnąć więcej statuetek, gdyż w każdej dziedzinie był wykonany perfekcyjnie. Muzyka! Zarówno ta stworzona dla filmu, jak i dobór muzyki klasycznej doskonale wywoływały emocje, bądź też wzmacniały je. Samo miasteczko, było piękne, ale i smutne, przez co tworzyło idealną atmosferę dla tego filmu.
Cóż jeszcze mogę powiedzieć - dla mnie, jeden z najlepszych, najbardziej skłaniających do przemyśleń filmów jakie obejrzałam. Na pewno moja ulubiona produkcja tegorocznej Gali Oscarowej. Nie mam mu dosłownie nic do zarzucenia. Wyszłam z kina pełna emocji i zachwytu. Obejrzyjcie Manchester by The Sea - jest duże prawdopodobieństwo (choć nie stuprocentowe, nie w każdego emocje film trafia, nie każdego tak uderza), że będziecie zachwyceni!
Komentarze
Prześlij komentarz