Przejdź do głównej zawartości

Oscarowa mieszanka #2


Lalaland


Kolejnym filmem, który znalazł się w czołówce tegorocznych Oscarowych dzieł jest Lalaland. Od jakiegoś czasu każdy wiedział, że film ten z jedną statuetką z Gali nie wyjdzie. Będzie ich co najmniej kilka. I ja tak podejrzewałam i tego właśnie mu szczerze życzyłam.

Laland to historia dwóch trochę zagubionych życiowo, nieporadnych, ale krańcowo uroczych marzycieli - Mii i Sebastiana. Ona od kilku lat próbuje wybić się jako aktorka, ganiając na castingi. Hermetyczne, hollywoodzkie środowisko nie daje jej jednak takiej możliwości. On jest zapalonym muzykiem jazzowym, którego sztuka nie znajduje uznania. Musi więc zakopywać swoje ideały i zadowalać się mało satysfakcjonującą pracą. Los sprawia, że młodzi kilkakrotnie wpadają na siebie, aż oczywiście wpadają w nieuchronne sidła miłości. Od tej pory wspólnie, ramię w ramię dążą do spełnienia swoich marzeń.

Tematyka filmu jest mi bliska, bo i wszelkie przejawy sztuki są mi bliskie. Szczególnie zaś aktorstwo i muzyka, czyli dziedziny artystyczne, które reprezentują Mia i Sebastian. Kocham ludzi tworzących i zatracających się w różnych dziedzinach sztuki, bo są barwniejsi i jaśniejsi od pozostałych. Po prostu. Dlatego też od początku zakochałam się w tej filmowej parze i wspierałam ich w ich wzlotach i upadkach. Niesamowitym dla mnie momentem filmu który wyciągnął ze mnie trochę łez, była piosenka będąca zwieńczeniem całego filmu - Dreamers. Będąc pochwałą dążenia do marzeń i życia przepelnionego sztuką i wskazując jednocześnie na przesłanie tego musicalu, już na zawsze może stać się hymnem marzycieli. Dreamers, śpiewane przez Mię, było nominowane do Oscarów, tak samo jak znane wszystkim City of Stars. To właśnie ta druga piosenka zdobyła statuetkę, czego się spodziewałam. Mimo, że nie jest już tak poruszająca, również ją uwielbiam. Dowodzi tego fakt, że po powrocie z kina poleciałam drukować do tego nuty i nauczyłam się grać jej na pianinie w rekordowym jak dla mnie tempie. Inne piosenki również są niesamowite, w tym Another Day Of Sun i Someone In The Crawd. Piękna jest też przecież Theme Song, pełniąca niejako funkcję klamry całego filmu. Oczywistym były więc dla mnie Oscary za ścieżkę dźwiękową i za najlepszą piosenkę.

Zdziwiłabym się również gdyby Lalaland nie zdobył statuetki za wspaniałą scenografię. W założeniu miała ona sprawiać wrażenie lekko nierealistycznej, by wprowadzić nas w klimat bajkowej, może trochę disneyowskiej miłości. Były więc gwiazdy, blaski, zielenie i fiolety. Wszystko tak szalenie estetyczne! Zakochałam się w bajecznych latarniach ustawionych na kalofornijskim molo. Miasto najwyraźniej też, gdyż ten element scenografii zdobi Los Angeles do dziś.

Jedyne co mogę filmowi zarzucić było niedopracowanie innych bohaterów, poza główną parą. Nie wiemy praktycznie nic o rodzinach, znajomych, otoczeniu głównych bohaterów, a jeżeli już coś wiemy, to te wydają się nam odrzucające i niemiłe. Sprawia to wrażenie jakby Mia i Sebastian byli jedynymi slusznymi superbohaterami walczącymi o dobro i piękno tego świata. Cały zaś świat stoi na przeciw ich planom. Być może tak miało być, pewnie był to zabieg celowy, jednak mnie innych bohaterów trochę brakowało. Biorąc jednak pod uwagę całokształt musicalu, jest to drobnostka.

Cóż jeszcze mogę powiedzieć. Film jest fenomenem światowym, mooooże fama go otaczająca jest trooochę przesadzona, ale tylko trochę. Cieszę się, że nie dostał głównego Oscara, ale na pozostałe już w zupełności zasłużył. Film jest lekki, bo ma być lekki! To musical/ komedia romantyczna, więc jeżeli ktoś operuje terminami typu "mało ambitny" to radzę sobie przemyśleć, czy wie z jakim gatunkiem ma do czynienia.
Lalaland podobał się większości moich znajomych - docenili go również mężczyźni, co nie jest oczywistością, gdy mowa o musicalach! Ja kocham Lalaland przede wszystkim za muzykę, scenografię i ten cudowny idealizm pochwałę sztuki i marzeń. Polecam wszystkim!

Komentarze

  1. Widziałam początek, znam parę piosenek i na razie mnie nie zachwycił. Kiedyś w całości film obejrzę na pewno, ale nie przekonują mnie ani stroje, ani historia, ani sama muzyka, która mi w ucho nie wpada MIMO że bardzo musicale lubie (zwłaszcza te na żywo <3).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A no właśnie różnie to jest. Czasem coś co wszystkich zachwyca, nam się nie podoba. Tak jak mówiłam ja mam tak chociażby z American Beauty. ;)

      Usuń
  2. Zapomniałaś o "A lovely night"! To też jest cudowny utwór <3 No i choreografia do niego <3<3<3<3
    A na "Dreamers" też mi się oczy zaszkliły, więc piona! :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Ooo Jaśminka tu tu! ♡ Faktycznie, "A Lovely Night" też jest śliczne. To dobrze, że nie jestem sama przy "Dreamers"!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie