Przejdź do głównej zawartości

Oscarowa Mieszanka #1

W tym roku byłam aż na trzech filmach nominowanych do Oscara za najlepszy film, więc jest ze mną w tej kwestii coraz lepiej. W ogóle ostatnio łażę do kina jak nienormalna i najchętniej bym w którymś z nich zamieszkała. Myślę, że Cinema City byłoby odpowiednie, choć Kinem pod Baranami, Arsem czy Multikinem również bym nie pogardziła.

Ponieważ wybrałam się na filmy, które zdecydecydowanie były faworytami Oscarów 2017, poznajcie moją opinię o tych trzech, naprawdę dobrych dziełach. W pierwszej odsłonie napiszę coś o Moonlight, czyli laureacie Oscara za najlepszy film 2016 roku.

Moonlight




Byłam przekonana, że to Lalaland zdobędzie najważniejszego z Oscarów (mogli się cieszyć nim przez parę minut ;)), tym czasem otrzymał go opisywany przeze mnie film. Szczerze? Cieszy mnie ten wybór komisji. Wokół Lalalandu zrobił się tak głośny szum, że wszyscy ogluchli i nie usłyszeli wiele o Moonlight. A jest to wartościowy film w reżyserii Barry'ego Jenkinsa. Zauroczył mnie spokojem, muzyką i niezwykłym sposobem prowadzenia kamery. Podoba mi się podzielenie filmu na trzy części. W każdej z nich widzimy tego samego bohatera - Chirona, na różnych etapach rozwoju. Najpierw jest przestraszonym dzieciakiem w wieku szkolnym, który żyjąc w patologiczny domu z narkotyzującą się matką, szuka ukojenia u innych ludzi. Potem widzimy wrażliwego nastolatka zmagającego się z własną seksualnością i przemocą w szkole. W ostatnim obrazie dowiadujemy się na kogo wyrósł mały Chiron i w jaki sposób zapełnia braki z dzieciństwa. Ujęcia są niepowtarzalne. Warto szczególnie zwrócić uwagę na scenę, w której chlopiec uczy się pływać. Paradoksalnie emanują z niej dynamiczność i spokój jednocześnie. Duże wrażenie robią kolory filmu oraz muzyka, genialnie współgrająca z przebiegiem akcji. Nie można nic zarzucić rownież grze aktorskiej - jest ona na wysokim poziomie zarówno wśród dorosłych, jak i dzieci. Naomie Harris w roli matki Chirona i Mahershala Ali grający opiekuna i mentora chłopca, w pełni zasłużyli na nominację do nagrody Akademii. Uważam, że Moonlight jest przede wszystkim oryginalny. Porusza wiele problemów, zakorzenionych w amerykańskim środowisku (dilerka i gangsterka w tzw. czarnych dzielnicach) oraz tych obecnych wszędzie (trudności z akceptacją homoseksualizmu, przemoc w szkole i w domu, uzależnienia, czy osamotnienie). Owszem tych zagadnień jest tu wiele, ale nie czułam się nimi przytłoczona. Mówię o tym, bo usłyszałam taki argument - że zbyt wiele. Moim zdaniem nic tu się nie wyklucza i niczego nie jest za dużo. Poza tym "zbyt wiele"? Dam głowę, że istnieją patologiczne rodziny, w których zyją osamotnieni, czarnoskórzy chłopcy o orientacji homoseksualnej. Więc skoro miewamy w życiu do czynienia z sytuacjami "zbyt wiele", to można mieć pretensje jedynie do losu, nic nie jest tu wydumane. Jednocześnie zauważyłam pewien dyskomfort wśród osób, które chcą skrytykować ten film. Myślę, że część z nich boi się przyklejania łatki "homofob". Jako osoba, której Moonlight się podobał mówię więc: Dajcie spokój xd. Film ma prawo się Wam nie podobać, jak każdy inny. Tak jak ja mam prawo nie przepadać za American Beauty, czy Dirty Dancing, mimo, że oba obrazy są ubóstwiane przez populację. ;) Moonlight jest specyficzny i jestem w stanie zrozumieć mieszane uczucia w stosunku do niego. No chyba, że Wasza negatywna opinia wygląda tak.



(Mam ochotę strzelić sobie w łeb, gdy widzę coś takiego) 😂

Moim jednak zdaniem, film ten ma w sobie pewnego rodzaju magię, dobry, spokojny klimat i zostawia w człowieku pewien trwał ślad, mogący stać się okazją do przemysleń. Serdecznie polecam Wam go obejrzeć.

Ps. Jeszcze więcej - ciekawie i mądrze - przeczytacie o Moonlight na blogu Tattwa (rozwinęła tam wszystkie moje myśli na temat kina zaangażowanego dzisiejszych czasów). ♡

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie