Przejdź do głównej zawartości

Wiatr z Zachodu

Kilka dni temu wróciłam z drugiej w życiu podróży do Francji. Diametralnie różniła się ona od mojej pierwszej wizyty w tym kraju, podczas której poznałam Paryż. Tym razem odwiedziłam piękną Normandię - francuską oazę spokoju i harmonii.




Normandia, to kraina znajdująca się w północnej Francji, nad Kanałem La Manche. Usytuowanie w tym miejscu oznaczało, że Wielką Brytanię miałam tuż tuż i praktycznie widziałam jej brzeg z plaży (codziennie miałam przed oczami prom kursujący do Portsmouth), więc poddając się mojej słynnej już obsesji na punkcie UK, cała gotowałam się, że nie mogę tam się wybrać. Niestety - tata stanowczo stwierdził: "Ja nie będę jeździć po lewej stronie!". "Nie to nie!" - odpowiedziałam obrażona i poszłam jeść czekoladę (prawdopodobnie). Także na na Wyspy nie dotarliśmy, ale wybieram się tam już niedługo, więc nic straconego. Poznałam za to Normandię, która jest nietypową, trochę idylliczną częścią Francji.



Do Francji jedzie się 1500 kilometrów, więc tata (który zaplanował całą wycieczkę i jestem mu za to bardzo wdzięczna) podzielił trasę na trzy części. Pierwszy nocleg mieliśmy pod Dreznem i tego też dnia zwiedziliśmy to miasto. Jak to w Niemczech - porządek i czystość, atmosfera niekoniecznie. Tak czy siak, jeżeli jesteśmy w okolicy, warto wpaść do Drezna, by zobaczyć całkiem ładny kompleks pałacowy, wraz z niezwykłym muzeum porcelany. Co do muzeum porcelany, strzelę tu taką ciekawostką, że zwiedzając to miejsce, ciągle można było się natknąć na figurki zasponsorowane przez ówczesnego polskiego króla, który jak mniemam zamiast czynnie zarządzać krajem, podlizywał się niemieckim władzom co i tak nie skończyło się dla niego za dobrze. Ale już - nie będę się dalej czepiać naszego władcy. Warto pochodzić po Starym Mieście - można napotkać tam ciekawe architektonicznie utwory i wspaniałych ulicznych artystów. W pensjonacie, w którym spaliśmy było dość przytulnie, za to dogadać się nie szło. My do pani po angielsku, ta zaś nam głosi monologi po niemiecku. A my niemieckiego ni w ząb. 




Po śniadaniu ruszyliśmy w dalszą podróż i tym razem po drodze wpadliśmy do Kolonii. Katedra, czyli główny zabytek tego miasta, jest faktycznie monumentalna i robi ogromne wrażenie. Warto ją obejść z zewnątrz i wewnątrz, można też wspiąć się na wieżę widokowa. Może miasto nie jest jakieś niesamowite, ale na pewno jego uroki pomaga odkryć spacer wzdłuż Renu. Dość malownicze są kamieniczki wzdłuż rzeki oraz most z kłódkami. Swoja drogą nie wiem czemu te mosty (w różnych miastach) zawsze są dla mnie urocze i wyzwalają we mnie chęć fotografowania. Sama nigdy bym czegoś takiego nie powiesiła. No ale są słodkie. :D Co ciekawe, trafiliśmy na dzień, w którym w Kolonii odbywały się trzy wydarzenia zaburzające niejako codzienny porządek. Najpierw zastąpił nam drogę marsz kongijczyków, którzy zwracali uwagę na łamanie praw człowieka w ich rodzimym kraju. Kolejno trafiliśmy na spotkanie społeczności LGBT, prawdopodobnie z powodu jakiegoś święta, które odbywało się na głównym placu. Wszyscy ubrani byli na kolorowo, mieli balony, a w ogóle całe miasto obwieszone było tęczowymi flagami. W sumie całkiem fajna sprawa. Trzecim wydarzeniem był wieczorny mecz Niemcy - Włochy, więc przygotowania trwały cały dzień. Kawałek meczu obejrzeliśmy w strefie kibica w ładnej, nowoczesnej dzielnicy Kolonii. Nocowaliśmy już w Belgii, a kolejnego dnia zwiedzaliśmy Brukselę. Była to moja druga wizyta w stolicy Belgii. Bruksela jest jednym z moich ulubionych miast i opiszę ją w osobnym poście, bo na to zasługuje. :) Z Belgii wjechaliśmy prościutko do Francji i dotarliśmy do naszego nadmorskiego kurortu - było to urocze, dość małe miasteczko Cabourg.


Dotarliśmy tam wieczorem, więc w ciemnościach nie widziałam zbyt wiele. Za to rano, gdy się obudziłam, byłam po prostu wzruszona widokiem z okna. Serio, miałam łzy w oczach. Było tak pięknie. Budzę się, słysząc szum morza, wychodzę na balkon, a przede mną spokojna plaża, kanał La Manche, zadbany ogród, rześkie powietrze i kilkanaście osób spacerujących po deptaku.Od pierwszego dnia dużo spacerowaliśmy wzdłuż morza. Rodzice woleli deptakiem, podczas gdy ja - boso, z nogami zamoczonymi w wodzie. Tak właśnie lubię. Szczególnie fajnie wspominam samotne spacery po plaży późnym wieczorem. W Normandii słońce zachodzi później, więc całkiem ciemno było dopiero gdzieś po 23. Dodatkowo pierwszy raz widziałam tak duży odpływ morza. Dzięki niemu wieczorem spacerowałam sobie po terenie, który w ciągu dnia jest całkowicie zatopiony w wodzie. Te samotne spacery były wspaniałe - najlepsze z całego wyjazdu i zapałałam chęcią do samotnych wakacji pewnego dnia. Ciekawe, że wcześniej nie pomyślałabym nawet o samotnym wyjeździe, chyba jednak jestem trochę samotnikiem. W każdym razie siadywałam też na piasku i czytałam książki. Przeczytałam Harry'ego Pottera - kolejny raz, ale tym razem po angielsku i dwa kryminały: "Kot, który jadał wełnę" i "Pan Mercedes". Wszystkie polecam. Polecam też morze i piasek - dla mnie są one dobrymi psychoterapeutami. W ogóle marzy mi się w przyszłości wakacyjny apartament nad morzem, przy plaży - tak, bym mogła słyszeć rano szum fal (będziemy takie mieć, prawda Krysia? :))

Oprócz Cabourga, który okazał się całkiem ładnym miastem ze swoimi stylizowanymi kamieniczkami i pensjonatami przy deptaku, wyruszyliśmy na zwiedzanie Normandii. Rozpoczęliśmy od wyprawy na klify w Etretat. Chociaż jestem raczej skłonna do zachwytów nad krajobrazami urbanistycznymi, niż przyrodniczymi, to co związane jest z nadmorskim wybrzeżem i klifami robi na mnie ogromne wrażenie. Wyciągnęłam więc rodziców do Etretat, gdzie wspięliśmy się na cudowne klify. Przypominały one trochę brytyjską Dordle Door i były niezwykle malownicze. Warto wspiąć się na górę, by zobaczyć następujący pejzaż: połyskujące morze, żwirowa plaża i przelatujące cały czas mewy. Mewy krzyczą i upiornie się śmieją, ale są nieodłącznym elementem opisanego przeze mnie krajobrazu. Budują one gniazda na owych klifach - stoi tam ich dużo, wraz ze swymi szarymi pisklętami. Do ślicznego szlaku prowadzącego na klify przylega usytuowane na pagórkach pole golfowe. Wygląda przepięknie i ma niesamowity klimat, na który składa się gładka, zieleniutka trawa, gracze w białych kostiumach i biegające po polu króliki. Choć nigdy ten sport mnie nie zachęcał, aż chciałam wejść na to pole i chociażby pojeździć tym golfowym pojazdem. :D


Kolejną normandzką wycieczką była wyprawa do Giverny, gdzie znajdowały się ogrody Moneta. Jak wiecie kocham impresjonistów, więc ta wycieczka to była konieczność. Ogród malarza był bardzo duży i składał się z dwóch części. W pierwszej znajdował się jego dom, z mnóstwem azjatyckiej sztuki, falbaniastymi pościelami i ślicznymi, miedzianymi garnkami w kuchni. Oprócz tego było tam mnóstwo wszelkiego rodzaju kwiatów, we wszystkich barwach. Można tam było podziwiać między innymi różane łuki. Było to wszystko ładne, a le nie w moim stylu. Szczerze mówiąc wolę mieć trochę bardziej dziki ogród, gdzie jest więcej zieleni niż kwiatów, a ogród nie wygląda jak szkółka kwiatowa (a tak właśnie było u Moneta). Druga część bardziej mi się podobała, a były tam mostki, które tak dobrze znamy z dzieł Moneta. Na jeziorze unosiły się przepiękne lilie wodne, pływały też w nim pomarańczowe rybki. Były też oryginalne tunele z bambusów i duużo zieleni czyli to, co ja lubię. W Giverny, w odróżnieniu od Cabourga, można było już spotkać dużo więcej turystów zagranicznych. W Cabourgu natomiast byliśmy jednymi z niewielu osób, które nie były Francuzami. I w sumie całkiem mi to odpowiadało. :)



Mieliśmy jeszcze odwiedzić niezwykłe Mont Saint - Michel, ale tym razem nam nie wyszło. Ale nic nie szkodzi, Normandię bardzo chętnie odwiedzę jeszcze raz. Co do Francji, jej mieszkańców i kultury: baaardzo ciężko jest się dogadać. Cabourg nie jest typową miejscowością turystyczną, którą odwiedzają obcokrajowcy, no ale żeby osoby w sklepach, czy aptece nie umiały słowa po angielsku? Toż przecież chodziły do szkoły, gdzie przez chociaż kilka lat uczyły się tego języka. Żeby to jeszcze byli starsi, ale nieee - z młodymi ludźmi również się nie porozumiesz. A nawet jeśli, są to wyjątki. Zastanawialiśmy się jednak z rodzicami, czy to nie jest czasem kwestia nie tyle nieznajomości języka angielskiego, co niechęci do mówienia w języku innym niż rodzimy. Francuzi są trochę nacjonalistami i wcale tego nie ukrywają, więc może być to częściowo prawda. Oczywiście w takim Paryżu, osób mówiących po angielsku jest już dużo więcej, ale tam to turysta na turyście. 


Ale żeby nie było, że ja tu tylko o złych rzeczach - uważam, że Francuzi są bardzo kulturalni i dobrze wychowani. Nasi apartamentowi sąsiedzi, nie ważne, że widzieli nas pierwszy raz w życiu, mówili 'bonjour' za każdym razem. To samo dzieciaki biegające po plaży, co bardzo mnie zauroczyło, napotykając mnie na spacerze, zawsze serdecznie się witały. Co więcej, gdy spacerowałam sobie brzegiem morza, zatopiona w myślach, zostawiając bardzo inteligentnie w oddali materac, zerwał się nagły wiatr. Materac zaczął skakać po całej plaży, a wtedy dwaj kilkuletni chłopcy pobiegli, by jak najszybciej go złapać. Miło z ich strony, bo nie wiem czy bym go dogoniła. :D Pomocni byli też Francuzi, których pytałam o drogę, nie mogąc trafić do sklepu (co prawda pomagali w języku francuskim, ale mają bonusa za chęci). A teraz jedzenie: skorupiaki i wino. To właśnie najczęściej pojawiało się na stołach mieszkańców Francji przy wieczornym posiłku. Gdy byliśmy w restauracji po raz pierwszy, tata zamówił ślimak, których jakoś bałam się spróbować. Ja natomiast poprosiłam o naleśniki, dostałam natomiast małże. No cóż. Zjadłam jedną, może kiedyś się przełamię i zjem dwie. 



Na razie to tyle o Normandii. Jest to spokojny, nie obfitujący w turystów region Francji, co jest zachęcające, szczególnie w obecnej sytuacji w Europie, w której duże metropolię mogą być niebezpieczne. To piękna kraina, trochę oderwana od rzeczywistości i od pozostałej części kraju. Jest tu wietrznie, czysto i malowniczo - jeszcze tu wrócę.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie