Przejdź do głównej zawartości

Cyniczne Córy Zurychu


Jakiś czas się już zbierałam, aby napisać o moim wyjeździe do Włoch. Chyba nadszedł czas, by w końcu to zrobić. Byłam tam tylko tydzień, ale ten wyjazd był w pewien sposób wyjątkowy. Już mówię dlaczego. Robiłam tam tylko to co naprawdę lubiłam, poznałam fajnych ludzi i artystów (zaraz, artyści też są ludźmi :O), nauczyłam się wielu rzeczy, zainspirowałam się i po prostu byłam szczęśliwa. Co więcej, to wszystko działało ze zdwojoną siłą, bo przed wylotem zupełnie się tego wszystkiego nie spodziewałam. :)


Przez ten tydzień mieszkaliśmy na północy Włoch, pośród Dolomitów - a dokładnie w regionie Chievetta. Pojechałam TYLKO dlatego, że mogłam tam duużo pojeździć na nartach. Jakoś specjalnie nie uśmiechał mi się wyjazd z tatą i bandą jego kolegów z branży architektoniczno - budowlanej. Wyjazd tych wszystkich dziwnych ludzi (z wyłączeniem mnie i mamy), był fundowany przez jedną z firm. Tata miał jechać więc sam, ale wspaniałomyślnie stwierdził, iż będzie mu bez nas smutno i koniecznie musimy z nim jechać. No dobra. Myślę: narty, Włochy, fajny hotel - jadę. Wylecieliśmy w niedzielę rano z lotniska w Balicach. Fajna sprawa - zabraliśmy się autobusem, bo na lotnisko mamy kilka przystanków (tylko latać i latać..). Z lotniska we włoskim Bergamo zabrał nas bus i jechaliśmy jeszcze kilka godzin do naszej miejscowości Alleghe. Czas szybko zleciał, a urokliwy hotelik nad jeziorem od razu przypadł nam do gustu (hotel Europa - polecam). W środku jest przytulnie i swojsko, w góralskim stylu, ale nieco odmiennym od surowości polskich gór. Włoskie, górskie wnętrze, mimo przewagi drewna, charakteryzują ciepłe barwy, dużo tkanin i motywów kwiatowych.




Ponieważ po dłuższym odpoczynku udaliśmy się na kolację, w skrócie opiszę tą codzienną, wieczorną ucztę, która była zbawienna dla mojego żołądka, za to już mniej, dla mojej wagi. Na początku wybieraliśmy przystawkę ze szwedzkiego stołu, a następnie jedliśmy dwa wybrane dania z karty i deser. Jedzenie jak widać dość wykwintne jak na wieczorny posiłek, ale tak to już tutaj na południu jest. Dogadać się z kelnerami po angielsku ciężko, i tak w końcu kończy się na tym, że poddajesz się, uczysz się podstawowych nazw dań po włosku i masz spokój. W moim przypadku podstawowymi daniem były: gelato al chiocolate, limone e vaniglia, czyli oczywiście lody! Z tym zasobem włoskiego słownictwa bym już wyżyła, chyba, że mamy do czynienia z pizzerią na stoku, gdzie kelner nie bardzo rozumie co znaczy tea i w tym momencie musisz wiedzieć, że powinieneś przekształcić nieco to słowo, aby wyszło z niego włoskie te. Oczywiście zawsze można się ratować słowem międzynarodowym, jakim bez wątpienia jest pizza. Tak więc lekcję tego pięknego języka macie za sobą. Tak czy siak, polecam pizzerię w ośrodku narciarskim Civetta, jakkolwiek się ta nazywa. Można tam spotkać notorycznie delektujących się pizzą Turnaua i Wójcickego, ale o tym później.




Skoro już zakończyłam o jedzeniu, a jeszcze nie zaczęłam o piciu 
(to znaczący plus), to wejdę w temat nart. Kocham jazdę na nartach z całego serca i teraz już chyba mogę przyznać dość ukrywaną przez całe moje życie prawdę, że to mój ulubiony sport. Być może jest to spowodowane faktem, że to jedyna dyscyplina sportowa która mi wychodzi, możliwe też, że gra tu jakąś rolę sentyment do dzieciństwa na stoku, moja miłość do zimy i gorącej czekolady - nie wiem. Wiem za to, że będę to robić tak długo, na ile mi siły pozwolą, bo zjeżdżając z góry czuję się zwyczajnie wolna i szczęśliwa. Nie jest jednak tak, że zrywałam się o siódmej, aby szusować po porannym sztruksie - o nie! Aż tak poświęcić się nie jestem w stanie nawet dla moich kochanych dwóch desek. A byli tacy szaleni, serio. Na śniadaniu byliśmy jednymi z ostatnich! Za to jeździliśmy do samego zamknięcia stoków, czyli do 16.30. We Włoszech nie jeździ się już po zmroku tak jak w Polsce, ale jakość i ilość tras wynagradzają to w zupełności. 

Niestety jak raz zakosztuje się alpejskich stoków, to na polskie trasy patrzy się już inaczej. W Polsce, jeżdżenie po muldach i lodzie, to często normalka (nie mówię, że wszędzie). W Alpach to rzadkość i dla każdego duży dyskomfort. Takich tras po prostu nie ma - stoki są wyśmienicie przygotowane. Poza tym jest ich mnóstwo! W Civeccie jest tego ok 80 km. Całą strukturę, te wszystkie trasy, wyciągi, nartostrady, zaczęłam niejako ogarniać dopiero pod koniec wyjazdu. Ponadto trasy są szerokie, a jeżeli nie to i tak nie mamy się co martwić, bo nie zjeżdżamy tu jak na niektórych stokach u nas, człowiek obok człowieka. Jest tu dość mało ludzi i to znaczący plus. Jakoś się tak rozkładają po całej powierzchni ośrodka narciarskiego, że jeździ się w pełnym komforcie, a tuż za plecami nie słyszy się goniącego cię snowboardzisty (moja zmora!). 

Połowę czasu spędzaliśmy z instruktorem, co było fajne, bo czuję, że podszkoliłam mój styl jazdy. Dzięki temu, że nauczyłam się lepiej jeździć oraz przez to, iż zaczęłam jeździć też trochę szybciej dzięki dobrym warunkom, doszłam do tego, że muszę zmienić narty na twardsze, szersze i pozwalające na szybszy szus. Ponieważ jazda na nartach sprawia mi taką przyjemność, zaczęłam również rozważać zrobienie sobie kursu na instruktora (tak Marysia, ty ze mną :)). Także jak już mówiłam, refleksji po wyjeździe przyszło dużo, a tymczasem powiem co nie co o ... słoikach.



Po wyjeździe do Alleghe, wyraz "słoik" już nigdy nie będzie dla mnie taki sam. A to dlatego, iż rozrywkowi koledzy taty, po "długiej i wycieńczającej" jeździe, zawsze wybierali się do karczmy na nalewkę ze słoika. Nalewka ta była z różnych owoców, m.in. z jabłek i malin, była dość mocna i całkiem smaczna. Ze słoików brano ją chochelką i wlewano do szklaneczek. Co ciekawe, mam wrażenie, że słoiki te nigdy się nie kończyły - one były zawsze. Cokolwiek się stanie na stoku, słoik zawsze będzie na ciebie czekał. Tata, mama i ja również częstowaliśmy się ze słoika, ale w mniejszej ilości niż imprezowi koledzy taty. W sumie mnie częstowano ze zdwojoną chęcią ("Młoda, słoiczek?"), a ja choć nie pijam zbyt wiele, polubiłam się z nalewką malinową.To właśnie kolegom taty zawdzięczam dobry humor i liczne wybuchy śmiechu - spowodowane oczywiście ich poalkoholową aparycją, a nie zbyt dużą ilością napoju wyskokowego!
Zachowanie po alkoholu niektórych znajomych taty, a szczególnie jednego, bardzo przypominało mi zachowanie licealistów na zakrapianych imprezach. Wniosek ten dał mi przyjemne uczucie, że z wiekiem nic się nie zmienia, a człowiek wcale nie poważnieje. :)

Kolejnym plusem tego wyjazdu były moje odkrycia muzyczne (Asia, pełna zgoda, polska muzyka potrafi być dobra :D). Biuro z którym jechaliśmy - NJN travel, na ogół w każdą zimę zgaduje się z członkami Piwnicy Pod Baranami, którzy również spędzają swój urlop w Chiveccie. Układ jest super, bo dzięki temu nie tylko widzi się Turnaua (z córką, lecz bez zięcia ;)), Sikorowskiego, Wójcickiego i Andrusa na scenie, wieczorami. Widuje się też ich zjeżdżających na nartach (rzadziej) i przesiadujących w barach i wspomnianej pizzerii (częściej). (Krakowska Cyganeria w końcu!) Tak czy siak był występ Sikorowskiego, po którym się niczego nie spodziewałam, a okazał się uroczą sentymentalną podróżą przez Kraków. Ballady Sikorowskiego to nie hity z list przebojów, mało kto je zna - a szkoda, bo są śliczne. Swoją drogą, wzruszyłam się przy Ale to już było - starzeję się?





A teraz Andrus. O mój Boże. Po tym człowieku to ja już zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Nie wiedziałam nawet kim dokładnie jest. A tu proszę - mega zaskoczenie! Artur śpiewa doskonałe, kabaretowe utwory. Każdy z nich jest muzycznym i tekstowym, doszlifowanym diamentem. Puszczam je sobie cały czas i zamierzam kupić płytę. Naprawdę, są tak zabawne, że na cześć Andrusa i jego piosenek nazwałam ten post, tytułem jednej z nich (cóż za wyróżnienie!). Cyniczne Córy Zurychu, Szanta Narciarska, Piłem w Spale i Orzeł może, macie to wszystko przesłuchać, a to dopiero początek! Warto jeszcze dodać, że jeden z członków zespołu Andrusa, okazał się być miłością mojego życia. Serio, to mój przyszły mąż! Wtajemniczeni wiedzą o kogo chodzi (z resztą dość łatwo się domyślić), ale wolę tu nie wymieniać gościa z imienia i nazwiska, bo jednak nie jest zbyt sławny, więc czułabym się trochę nieswojo. :O (Nie wiem jaki to mechanizm, ale to taka dziwna myśl, że osoby mniej sławne prędzej jakimś cudem trafią na twojego bloga niż taki Maciek Stuhr, albo jeszcze taki delikwent usłyszy od kogoś, że ja o nim piszę, a wtedy będzie źle!)





Muzyka. W karczmach często grała na żywo - pewien przyjemny Włoch śpiewał bardzo włoskim głosem, słynne włoskie przeboje. Tak bardzo włosko. :D Swoją drogą pierwszy raz widziałam ludzi tak zapamiętale tańczących w butach narciarskich i to czasem na stole. Większością z nich byli Polacy, bo też trafiliśmy na tydzień przyjaźni polsko - włoskiej. Stąd też ogrom wszelkich wydarzeń kulturalnych z Piwnicą na czele. W ostatnim dniu  w karczmie odbyła się wielka zabawa, ogłoszenie wyników zawodów narciarskich, konkursu na najpiękniejsze przebranie i gry terenowej. W tej ostatniej braliśmy udział, jednak sukcesu nie odnieśliśmy, gdyż gry nie ukończyliśmy. Nie otrzymaliśmy również wyróżnienia, mimo, że z wielką pasją odśpiewaliśmy przed Wójcickim Volare - nie ma sprawiedliwości na tym świecie. ;) Po ogłoszeniu wyników, były tańce, muzyka (i tutaj pojawił się ku mej radości wspomniany gitarzysta) i słoiki.




Może dodam, że potem mama zorientowała się, iż zgubiła gdzieś na stoku torebkę razem z moim dowodem, uświadamiając mi tym samym, że nie wiem czy wrócę do kraju. A na pewno nie samolotem. Nie zasmuciłam się jednak tym faktem, tylko robiłam zdjęcia zespołowi, piłam czekoladę i śmiałam się z kolegów taty. Rodzice zaś siedzieli w karczmie i blokowali kartę mamy. Ja za to dostałam czapkę i koszulkę z NJN bym nie była smutna (choć nie byłam). Wspomnę jeszcze, że później torebka się znalazła, mimo, że musiałyśmy z mamą wracać dzień później nocnym autokarem, a wcześniej wsadzić tatę do samolotu i odwiedzić włoską policję. Cała akcja była jednak profesjonalnie przeprowadzona, nasz pilot fajnie wszystko pozałatwiał, a my szczęśliwie wróciłyśmy do domu. :)




Co tu więcej mówić - wyjazd był świetny. Uświadomił mi wiele rzeczy. Potwierdził moją miłość do nart i wzniecił instruktorskie pomysły. Wykrył moją miłość do języka włoskiego i zapoczątkował chęć jego nauki (będziemy się uczyć Kinga :D). Potwierdził fakt, że Włochy są pięknym krajem, a Alpy są niezastąpione. Pogłębił uwielbienie do kuchni włoskiej. Pokazał mi wspaniałych artystów i zrelaksował. Poza tym stwierdziłam, że wyjazd z rodzicami może być fajny, szczególnie jeśli tata ma pod ręką swoich rozrywkowych kolegów. xd  Poza tym nieziemskie są krajobrazy - wszędzie te skały, majestatyczne góry.. No i w końcu pogoda - śnieg i słońce to idealne połączenie. Jeżeli tylko macie okazję wybierzcie się do Włoch na narty - tego klimatu nie da się zapomnieć. ;)

Komentarze

  1. Zachęcilas mnie do wyjazdu w górskie rejony Włoch! Też lubię ten narciarski, zimowy klimat, najlepiej z gorącą herbatą w przytulnej drewnianej knajpce :)
    I dodatkowo miałaś przygodowy wyjazd, pozazdrościć :D a z instruktorem dogadałaś się, znając jedynie 'te' i 'pizza'? Xd

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się że zachęciłam :) Instruktorów mieliśmy na szczęście z Polski ;D

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie