Przedwczoraj uczestniczyłam we wspaniałym wydarzeniu, które na pewno na długo zapamiętam - był to koncert zespołu Scorpions. Była energia, dużo radości, śpiewania, krzyczenia, mocne brzmienie, ale i piękne ballady - ogółem mnóstwo pozytywnych emocji!
Zacznę od tego, że jestem mega szczęśliwa z powodu wybudowania w Krakowie Tauron Areny. Pewnie już to kiedyś wspominałam, ale serio - odkąd pojawiła się w moim mieście wielka, biała budowla w kształcie UFO, zaczęły w końcu przyjeżdżać do nas prawdziwe gwiazdy. I to z dużą częstotliwością. Był Elton John, Robbie Williams, Brian Adams, Katy Perry, no i oczywiście Scorpions. Wcześniej nie było po prostu miejsca na spektakularne występy dla dużej publiczności z odpowiednim nagłośnieniem, oświetleniem itp. Upychano ludzi po klubach, większych lub mniejszych salach, teatrach - teraz mamy Tauron Arenę, która świetnie się prezentuje i wita z każdym miesiącem nowych wokalistów i zespoły.
Gdy dowiedziałam się o planowanym w marcu występie Scorpions wiedziałam, że muszę tam być. Ten niemiecki zespół stanowi kwintesencję tego co lubię słuchać, czyli różne oblicza rocka (szczególnie bliskie mojemu sercu są nieodmiennie ballady rockowe). Zaczęłam więc kombinować, jak i z kim się tam wybrać. Bilet był drogi, taka prawda, ale wiedziałam, że nie chcę przepuścić tej okazji. W końcu znalazłam koleżankę, której na całe szczęście podobało się tak bardzo, jak i mnie (hej Ania :*). Zakupiłam więc dwa bilety - kilka miesięcy wcześniej, gdyż bałam się, że później może już ich zabraknąć (na początku rozchodziły się jak świeże bułeczki). Czas do koncertu oczywiście minął bardzo szybko i tak właśnie w piątkowy wieczór, ustawiłyśmy się w sporej kolejce, by w końcu wejść na halę. Ludzie znajdowali się na trybunach (w tym i my) oraz na płycie. Razem było wszystkich koło kilkunastu tysięcy. Były to osoby o zróżnicowanej płci i wieku. :P Dało się jednak zauważyć dużą ilość osób po czterdziestce, którzy słuchali zespołu, kiedy nas jeszcze nie było na świecie. Sama hala robi wrażenie, ze względu na wielkość, przestrzeń i tych wszystkich ludzi wokół. Scena zakryta była płachtą z nazwą zespołu, a gdy zabrzmiała muzyka i rozpoczął się pierwszy utwór, płachta spadła i pojawili się oni - pięć facetów w średniej wieku 60 lat, którzy na scenie dawali czadu bardziej niż niejeden dwudziestolatek! :D
Nagłośnienie było świetne, muzyka wypełniała każdy zakamarek hali oraz mojej głowy. Człowiek aż się rwał do tańczenia, podrygiwania i klaskania. ;) Zaczęli z resztą energetycznymi, raczej hardrockowymi piosenkami, przy czym skakali, wyżywali się na instrumentach i oczywiście śpiewali. Zabrzmiało więc m.in. Kicks After Six, Big City Nights, The Zoo i genialne We Built This House, którego wcześniej nie kojarzyłam, a w piątek od razu wpadło mi w ucho. Ekrany z tyłu dobrze spełniały swoją rolę, pokazując zespół w powiększeniu, jaki i fragmenty teledysków, zdjęcia i fajne animacje. Główny wokalista - Klaus Meine ma świetny, mocny głos, a na scenie jest pełny energii, mimo, że ma już gruubo po sześdziesiątce. Po mocniejszych kawałkach, zespół przeszedł do wszystkim znanych, kultowych ballad, czyli Send Me An Angel i Wind Of Change. Właśnie przy tym drugim utworze, nad tłumem ludzi na płycie puszczono wielką flagę Polski. Płynęła ona przez tłum, w momencie trwania Wind Of Change i powiem szczerze, że wyglądało to z góry niesamowicie. W ogóle całe atmosfera towarzysząca tej piosence - kołyszący się ludzie z komórkami/zapalniczkami nad głowami, ta flaga i refren wyśpiewywany przez tysiące osób - była niezwykła i trochę wzruszająca. Zabrzmiała również ballada Eye Of The Storm, która również wzrusza mnie swoimi słowami, wydźwiękiem.
Po spokojniejszej części, nadszedł jeszcze czas na solówki gitarzystów, a następnie przyszła kolej na popis perkusisty - Jamesa Kottaka. Był wspaniały! W ramach solówki, grał na perkusji jak szalony, by na końcu wejść na jeden z bębnów, odwrócić się i pokazać wszystkim tatuaż na plecach: Rock & Roll Forever. James, jak i pozostali członkowie zespołu, mieli bardzo dobry kontakt z publicznością - pozdrawiali (w tym po polsku), pytali się o samopoczucie, zachęcali do wspólnego śpiewania. Co ciekawe, okazało się, że basistą Scorpions jest Polak, a dokładniej Krakowianin - Paweł Mąciwoda, co mnie bardzo ucieszyło. Gdy wokalista przedstawił Polaka, z widowni rozległy się krzyki entuzjazmu. Po pierwotnym zakończeniu widowiska, odbył się oczywiście wyczekiwany bis, w którym nie zabrakło pięknego Still Loving You i Rock You Like A Hurricane.
Koncert zakończył się ukłonami i ciepłymi słowami do publiczności. Wokalista owinął się polską flagą, a na scenie wylądował bukiet kwiatów, różne inne rzeczy i kilka staników. ;) Zespół pożegnał się z Krakowem, a Paweł Mąciwoda podzielił się z nami swoją radością grania w rodzinnym mieście i obiecał, że jeszcze tu powrócą. Trzymam za słowo, bo koncert udany całkowicie, a dobra muzyka na żywo, zostaje w pamięci na długo i warta jest swojej ceny. Coś wspaniałego! :)
Komentarze
Prześlij komentarz