Przejdź do głównej zawartości

W krainie bajek




Już jakiś czas się zbierałam, aby napisać o moim wakacyjnym pobycie w Paryżu, więc chyba nadszedł ten dzień. Głowiłam się jak zmieścić tyle treści i zdjęć w jednym poście. Byłby przydługi i nieciekawy. Dlatego postanowiłam go rozczłonkować. Dziś powiem co nieco o wizycie w Disneylandzie, która to zasługuje na osobny post. ;)



Paryż mnie nie zachwycił. Nie oczarował mnie tak jak Londyn, czy Wenecja, choć ponoć powinien. Nie poczułam magii w mieście miłości. Może lepiej by było, bym wybrała się tam inną porą - nie w wakacje, gdy nie ma tych dzikich tłumów, może powinnam nie latać tak po mieście starając się dorównać do tempa wycieczki, tylko błąkać się po Paryżu niczym Gil w O północy w Paryżu, nie wiem. W każdym razie szału bez, co nie zmienia faktu, że o ile całe miasto nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, to poszczególne miejsca, zakątki, zabytki, już tak. Zachwycające budynki, ogromne, pełne wyjątkowych dzieł muzea, eleganckie parki i wiele innych wspaniałości. Oceniając elementy miasta indywidualnie, daje każdemu 10/10, w tym również krainie Disneya. Opiszę więc moją wycieczkę do tegoż świata bajek i wskażę w nim miejsca godne odwiedzenia. Zacznijmy więc magiczną podróż przez morze wróżek, księżniczek i piratów - zapraszam do Disnelandu!




Na samym początku zaskoczyło mnie, że aby dostać się do głównych bramek, pozwalających nam wejść do owej krainy baśni, trzeba przebyć stosunkowo długą drogę. Jednak pocieszam wszystkich leniwców - większość drogi przebyliśmy na ruchomej platformie, która wytrwale prowadziła nas w stronę różowego zamku. Dość to zabawne, ale w sumie jeśli wziąć pod uwagę to, że autokary i samochody muszą zostać na dość dalekim parkingu, może faktycznie ma to sens. Po przejściu ruchomym chodnikiem, faktycznie zaczynamy wkraczać w charakterystyczny, kolorowy świat. Zaczynamy czuć klimat bajek Disneya, udziela nam się pozytywna, wspaniała atmosfera. Po przejściu przez bramki, w których witają nas panie w strojach księżniczek - to już w ogóle inny świat! Od razu zaczęłam wcielać w życie swoją delikatną manię fotografowania - z resztą nie tylko ja. A szczerze powiem, że nie było to łatwe, bo akurat prosto na wejście naszej, obozowej grupy zaczął padać deszcz. Ileż to nagłowiłyśmy się z Julką, żeby zdjęcia przy różowym zamku - symbolu Disneylandu - wyszły optymistycznie i słonecznie (szczególnie by nie widać było kropli deszczu na obiektywie ;)). Na szczęście, dość szybko kropić przestało - wydaje mi się, że kiedy wyszłyśmy z zamku, zaczęło już się trochę przecierać.





Chyba każdy musi zaliczyć sesję zdjęciową w uszach myszki Miki (Aa, zapomniałam dodać, że kupiłyśmy je z Julką już na samym początku. Człowiek jedna idzie za stadem jak ta owca, ech.. ale nie żałuję! Nie ma osoby, która by nie wyglądała uroczo w takich uszkach. :D) przy najbardziej charakterystycznym punkcie Disneylandu - różowym zamku Śpiącej Królewny. Gdy byłam mała, Sleeping Beauty była jedną z moich ulubionych bajek, którą oglądałam średnio co tydzień, mimo destrukcyjnego lęku przed czarownicą. :O No ale cóż, film był super (choć książe Filip nigdy mi się nie podobał), więc byłam zachwycona gdy weszłam do domu Aurory. Oczywiście okazało się, że wnętrze nie jest tak czarujące, jak budynek z zewnątrz, ale i tak mi się podobało. Były tam śliczne witraże ze scenami z filmów oraz rekwizyty typu kołowrotek z śmiercionośną igłą i ta wielka księga, która zawsze otwierała się na początku filmu i zamykała przy końcu, pozwalając nam wierzyć, że księżniczka z księciem odtąd będą żyć długo i szczęśliwie (jasne, jasne).




Cały Disneyland podzielony jest na cztery części i powyższy zamek rozpoczyna tą najbardziej różową i cukierkową, ale jakże uroczą część - Fantasyland. Tutaj też znajduje się budynek, w którym mogłyśmy podróżować razem z Piotrusiem Panem i podziwiać panoramę Londynu z poziomu chmur. Ta atrakcja była według mnie super - bardzo kreatywnie zrobiona i po prostu śliczna. Przelatywaliśmy nad miastem w gondolkach i oglądaliśmy przepiękne krajobrazy wokół nas, niestety jedynie przez około pięć minut. Jak do większości fajnych rzeczy, do domku Piotrusia, trzeba było czekać około czterdzieści minut. W okolicy wejścia są poustawiane wyświetlacze, na których widnieje liczba - ile minut zajmie oczekiwanie na daną atrakcje. Na ogół po długości czasu oczekiwania można ocenić jak interesująca jest dana rzecz, czym dłuższa kolejka, tym lepsza atrakcja. ;) Nie współmierną rozrywką, jeśli chodzi o stosunek czasu oczekiwania, do ciekawości atrakcji była wizyta u Myszki Miki. Czekałyśmy około półtorej godziny na głupie zdjęcie z myszą, która, gdy już dotarłyśmy na koniec kolejki, na dodatek okazała się dziwnie mała. Plus był taki, że gdy czekaliśmy w kolejce, na dużym ekranie wyświetlane były kreskówki z Miki, Donaldem, Plutem, i całą resztą tych przyjemniaczków w roli głównej. Okazuje się, że kreskówki te są naprawdę śmieszne i stały się dobrym zabijaczem czasu w trakcie oczekiwania. (jako dziecko nie oglądałam bajek z Miki praktycznie w ogóle, shame on me). Zrobiono nam zdjęcie z myszą ich własnym, profesjonalnym aparatem oraz naszym, gdyż poprosiłyśmy o to panią z obsługi. Niestety zdjęcia robione naszym aparatem okazały się dość rozmazane, za to te robione przez obsługę były piękne i całkowicie ostre (przypadek? nie sądzę!). Aa, zapomniałabym - za profesjonalne zdjęcia miałybyśmy oczywiście zapłacić horrendalną sumę, jak się później dowiedziałyśmy. Także z myszką się nie polubiłyśmy, ale cieszę się, że poznałam kreskówki Disneya. :D





Właściwie Disneyland zwiedzałyśmy bez określonego planu. Chodziłyśmy od miejsca do miejsca i korzystałyśmy z tych atrakcji, które akurat nam się spodobały. Właściwie wkraczając w bajkowy świat miałyśmy pewność jedynie co do tego, że chcemy zwiedzić różowy zamek i przejechać się na karuzeli z filiżanek (ja), strzelić sobie fotkę z myszką (Julka) i paradować po Disneylandzie przez kilka godzin w uszach Minnie (obie). Co do karuzeli z filiżanek Szalonego Kapelusznika - była wspaniała! To cudowne uczucie, wirować coraz szybciej, siedząc w kolorowych filiżankach. Serio, ta rozrywka jest koniecznością! Co do Fantasylandu, było tam jeszcze mnóstwo atrakcji. Nie wszystkie udało nam się odwiedzić (6 godzin na to miejsce to wbrew pozorom mało!), a część z nich było przeznaczonych raczej dla dzieciaków. Swoją drogą właśnie w tej części Disneylandu można było natrafić na najwięcej kilkuletnich dziewczynek w strojach księżniczek z dumnymi tatusiami u boku. W każdym razie warto zagubić się również w labiryncie rodem z Alicji w krainie czarów, choć powiem, że w porównaniu z kilkoma labiryntami po których łaziłam w moim dwudziestoletnim życiu, ten był zbyt prosty do pokonania. ;)






Konieczny do zwiedzenia okazał się Adventureland! Jest to moja ulubiona część parku. Tutaj wkraczamy w świat przygód, ukrytych skarbów i charyzmatycznych bohaterów. Wchodzimy przez bramę, do świata Alladyna i zwiedzamy jego jaskinię. Następnie wdrapujemy się po ogroomnym drzewie do domku Robinsona Crusoe. Kochałam tą książkę i byłam pod wrażeniem genialnych wynalazków rozbitka. Jego domek był więc dla mnie świetny, zapragnęłam w nim zamieszkać, wraz z Robinsonem. Najwspanialszą atrakcją okazał się świat Piratów z Karaibów, których szczerze uwielbiam. Gdy weszłyśmy do pieczary, nie wiedziałyśmy, że staniemy w kolejce do doskonałej wycieczki wgłąb pirackiej jaskini. Płynęłyśmy łodzią korytarzami pełnymi skarbów, a co jakiś czas następował spadek, który skutkował ochlapaniem wodą, wywołujący u nas piski radości - świetna sprawa. :) W Adventurelandzie gościł również Indiana Jones i nie mogę przy tej okazji nie wspomnieć o kilku rollercoasterach w Disneylandzie, które na pewno są godne polecenia. My nie miałyśmy akurat tego dnia ani chęci, ani potrzeby uczestniczenia w tego typu rozrywkach, dlatego nie mogę nic o nich powiedzieć. Ale wiedzcie, że są i z opinii innych wynika, że są całkiem fajnie. Tak, czy siak - Adventureland - najlepsza kraina, polecam. ;)






Discoveryland obfitował w wiele atrakcji związanych z kosmosem i światem science-fiction. Bazuje on na takich filmach jak Toy Story, czy Gwiezdne wojny. Do obiektów w tej części były dość duże kolejki, a nam została niestety ostatnia godzina. Nie udało się więc skorzystać z paru atrakcji, a jedynie zwiedziłyśmy łódź podwodną Kapitana Nemo. Co do ostatniego - Frontlerlandu - wybrałyśmy się w podróż po nawiedzonym domu (Phantom House). Nie był on specjalnie straszny, ale estetycznie bardzo ciekawy. Te wszystkie portrety, żyrandole, pajęczyny i duchy były niesamowite. Warto więc tam zajrzeć, mimo długiego czasu oczekiwania. Tuż obok upiornego domu, można było skorzystać z rejsu pirackim statkiem, było też świetne westernowe miasteczko (swoją drogą zgubiłyśmy się w nim i nie potrafiłyśmy z niego wyjść :P), ze wszystkimi kowbojami, gospodami, strzelbami i całą tą atmosferą Dzikiego Zachodu.





W całym Disneylandzie duże wrażenie robiły te wszystkie domki, zamki i chatki, stworzone w prawdziwie bajkowym stylu. Jednym z piękniejszych miejsc jest według mnie Liberty Arcade, prześliczny, przestronny pasaż w stylu retro, mieszczący w sobie parę uroczych kawiarenek i sklepów z pamiątkami. Piękny jest też do Śnieżki i różowa karoca Kopciuszka. Tym co denerwuje w Disneylandzie, jest fakt, iż chcesz sobie wejść do jakiegoś pałacyku, czy bajkowego domku, a tu okazuje się, że zamiast jakichś atrakcji, jest tam kawiarnia, restauracja, albo sklep z pamiątkami. I tak za każdym razem! Zdecydowanie za dużo tam tego jest. 




Wszystkie plusy i minusy prowadzą do jednego - Disneyland zdecydowanie warty jest zwiedzenia. Niezależnie, czy ma się 6, 20, czy 50 lat, każdy tu znajdzie coś dla siebie. Budzi się tutaj sentyment do ukochanych w dzieciństwie bajek, jak i ekscytacja z powodu oryginalnych atrakcji. To wy wybieracie, czy wolicie spędzić część dnia w okolicach różowego zamku, cykając sobie fotki z kolejnymi księżniczkami, na Dzikim Zachodzie ze strzelbą w dłoni, czy na statku, w towarzystwie piratów. Disneyland jest rozrywką niezapomnianą i przede wszystkim niepowtarzalną. Warto!




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieoczywiste atrakcje Londynu #1

Kilka dni temu wróciłam z Londynu i z tej okazji ktoś powinien mi zafundować darmową terapię. Terapeuta zaś powinien zastosować w rozmowach ze mną procedury odtęskniające. Na pewno takie są. Bo nie wiem co innego może mnie wyleczyć z Londynu. Chyba już po prostu nic. Moja kuzynka na przykład cieszy się, że z Londynu wróciła (choć w sumie dalej jest w Anglii, więc może to inaczej działa). Ja się NIE cieszę. Ja tu cierpię proszę państwa. Ale do rzeczy.  Ostatni wpis zawierał generalne przemyślenia na temat mojego pobytu w Londynie. Co nieco wspominałam tam o konkretnych miejscach, ale dziś będzie szerzej i dokładniej. Powiem bowiem o atrakcjach Londynu, które odkryłam podczas mojego wyjazdu. Uwaga. Nie są to typowe atrakcje, zawarte na każdej pocztówce, fototapecie i i kubku z Londynu. To jak duże wrażenie robi Parlament, Big Ben (swoją drogą obecnie otulony rusztowaniami), Tower Bridge, National Gallery, czy Muzeum Historii Naturalnej, wie chyba każdy. Nawet ten, kto w stolicy Anglii n

Bujna wyobraźnia - błogosławieństwo czy przekleństwo?

Z tą sytuacją mierzyła się Ania z Zielonego Wzgórza, mierzę się ja, być może duża część wszystkich Ani na świecie tak ma. Chodzi tu o rozbudowaną, bogatą w w realistyczne, wyimaginowane twory wyobraźnię.  Dopiero niedawno zaczęłam doceniać jej siłę i koloryt, ale to przecież dzięki niej od małego szkraba mogłam spokojnie wysiedzieć w szkole, w długie podróży samochodem, w kolejce do lekarza, czy co najważniejsze.. w kościele. I same plusy - babcia myśli, że ma taką cudowną, grzeczną wnusię słuchającą z zapartym tchem tego co ksiądz prawi. Tymczasem kilkuletnia Anusia projektuje swój szalony plan rychłego zasiedlenia jednej z planet i stworzenia z niej krainy bąbelków. No i wszyscy zadowoleni. Swoją drogą krainę bąbelków pamiętam do dziś - sama planeta była bąbelkiem, ludzie mieszkali w dużych bańkach mydlanych, a wszystkie meble były z pianek i baniek. Jadło też się same piankowe produkty - na śniadanie, obiad i kolacje. Wy się śmiejcie, a ja mam tą planetę tak zakorzenioną w gł

Do Kornwalii na zakupy

Niedawno wróciłam z Kornwalii, gdzie razem z Jagodą (buziaki dla niej :*) byłam na wolontariacie. Niedługo napiszę o tym coś więcej, a tymczasem zacznę od zakupów, które tam poczyniłam. Zapraszam. ♡ Łupy z Lusha Lusha odkryłam w Paryżu i co nie co już o nim wspominałam. Jest to wyjątkowy i oryginalny sklep, w którym produkty kosmetyczne wykonane są z naturalnych składników i przypominać mają swym wyglądem jedzenie. Tanio nie jest, ale niepowtadzalność produktu macie zapewnioną. Sklepy porozrzucane są po całej Europie. W Anglii też jest ich dużo, a my akurat zrobiłyśmy nasze zakupy w Truro. Czekamy na Lusha w Polsce. Pierwszym moim zakupem jest galaretka do mycia ciała Whoosh. Galaretka zastępuje żel do mycia i ma dwie strony medalu. Pachnie niesamowicie połaczeniem limonki, cytryny i rozmarynu, ma też głeboki niebieski kolor. Po kąpieli zostawia na ciele orzeźwiający zapach i uczucie świeżości. Z drugiej strony znacie konsystencję galaretki i możecie się domyślać, że ani nie