Kilka dni
temu po 4 miesiącach wróciłam z USA. Znajomi ostrzegali mnie, że będzie mi
ciężko się przestawić, ale szczerze mówiąc na razie nie jest tak źle. Może
dlatego, że jednak kocham moje miasto i miło mi jest do niego wrócić. Mojej
skórze co prawda nie jest już tak miło, bo wysypka w reakcji na tragiczne
powietrze pojawiła się momentalnie. Ale to nic, Kraków kocham mimo wszystko.
Nie wiem za bardzo co napisać, bo pomysłów na posty mam całkiem sporo, szczególnie, że dawno nic nie pisałam, więc gromadzą się one w mojej głowie bardzo licznie. Oczywiście pierwsze nasuwają mi się wpisy związane bezpośrednio z miejscami, w których byłam – typowe wpisy podróżnicze. Materiał do tworzenia tego rodzaju wpisów mam ogromny – bądź co bądź w te wakacje zwiedziłam kawał świata. Tymczasem pomyślałam o czymś innym. Pomyślałam o tym, ile tak naprawdę podczas tego wyjazdu się nauczyłam, ile we mnie zmienił (pomijając kilka dodatkowych kilogramów xd), jak bardzo mnie on ośmielił i rozwinął na wielu płaszczyznach. Tak jak powiedziała znajoma, którą poznałam przy okazji programu (też Ania), w jej przypadku powstały dwie Anie - Ania przed workiem i Ania po worku. U mnie stało się podobnie.
Nie wiem za bardzo co napisać, bo pomysłów na posty mam całkiem sporo, szczególnie, że dawno nic nie pisałam, więc gromadzą się one w mojej głowie bardzo licznie. Oczywiście pierwsze nasuwają mi się wpisy związane bezpośrednio z miejscami, w których byłam – typowe wpisy podróżnicze. Materiał do tworzenia tego rodzaju wpisów mam ogromny – bądź co bądź w te wakacje zwiedziłam kawał świata. Tymczasem pomyślałam o czymś innym. Pomyślałam o tym, ile tak naprawdę podczas tego wyjazdu się nauczyłam, ile we mnie zmienił (pomijając kilka dodatkowych kilogramów xd), jak bardzo mnie on ośmielił i rozwinął na wielu płaszczyznach. Tak jak powiedziała znajoma, którą poznałam przy okazji programu (też Ania), w jej przypadku powstały dwie Anie - Ania przed workiem i Ania po worku. U mnie stało się podobnie.
Myśli
niesamowicie mi się kłębią w głowie, bo jest tyle rzeczy, które chcę przekazać,
a nie wiem do końca jak je ująć. Postaram się jednak o tyle o ile wypunktować
rzeczy, które się we mnie zmieniły poprzez wyjazd do Stanów. Zaczynajmy.
Wyjazd wbrew
pozorom nie stresował mnie jakoś ogromnie. Możliwe, że trochę to do mnie
wszystko nie docierało. Nawet, gdy żegnałam się z rodzicami na lotnisku, było to
jakieś dla mnie naturalne, oczywiste. Mimo, że widziałam, jak rodzice
(szczególnie mama) się denerwują. Tuż przed pożegnaniem, prawdopodobnie ze
stresu, rzuciła tylko, że niepotrzebnie tak się porwałam i mogłam na początku
jechać gdzieś do Europy, zamiast tak szaleć. To oczywiście wzmocniło we mnie
myśl, że powinnam jechać nie zważając na wszystko, bo przecież, gdybym słuchała
mamy, nigdy nie pojechałabym na program. Teraz oczywiście jest ze mnie dumna,
cieszy się wyjazdem, a wszyscy znajomi znają ze szczegółami trasę mojej podróży
xd, ale na początku było ciężko. Wiem, że te 4 miesiące daleko od domu nie
brzmią jako coś strasznego – ludzie przecież wyjeżdżają na studia, wymiany
studenckie, wolontariaty – nie ma ich w domu miesiącami, ale w moim przypadku
to była duża sprawa. Nigdy wcześniej nie wyjechałam z domu na dłużej niż 3
tygodnie. A tutaj miałam przed sobą 4 miesiące. Całe szczęście wśród moich
emocji, więcej było ekscytacji i otwartości na to co przyniesie przyszłość, niż niepotrzebnego stresu.
Podróż
samolotem minęła mi świetnie, mimo, że tak naprawdę boję się trochę latać
samolotem. A to miała być moja pierwsza tak długa podróż – pierwszy lot poza
Europę. Ale wybór filmów na ekranie i dobre jedzonko zatuszowały ten lęk. Gdy
przyjechałam z lotniska do mojego mieszkania, było mi tak niedobrze i tak
bolała mnie głowa, że nie miałam siły cieszyć się Nowym Jorkiem. Chciałam,
bardzo chciałam się cieszyć, szczególnie, że wjeżdżając na moją dzielnicę na
Brooklynie, zobaczyłam te słynne przeciwpożarowe schodki z filmów. To właśnie w
domu z takimi schodkami miałam mieszkać. Było to wspaniałe, a ja nie miałam
siły by się tym cieszyć. Było gorąco, głośno, brudno, wszyscy trąbili i miałam
wrażenie, że nie jestem w stanie przejść przez ulicę tak, by nie przejechał
mnie samochód (teraz tęsknię za tym
brudnym, tłocznym i hałaśliwym Nowym Jorkiem, bo właśnie to czyni go jedynym
miastem w swoim rodzaju, ale wtedy czułam się mega przytłoczona). Tym samym
poczułam od razu czym jest jet lag – łatwo nie było. Skoczyłam jedynie po coś
do jedzenia i momentalnie poszłam spać. Takie były moje początki w Nowym Jorku,
czyli de facto wcale niełatwe. Już kolejnego dnia zabrałam się za załatwianie
wszystkiego co muszę załatwić. Generalne zakupy, zakup karty do komórki (tutaj
bez internetu jak bez ręki), karty do metra (no tanie to nie jest..),
przełączki do gniazdka (oczywiście kupiłam w Polsce złą, bo to ja xd), mail do
pracodawcy, odpowiedzi na wszystkie wiadomości od znajomych na pytanie „JAK TAM
NOWY JORK??” W głowie miałam tylko: „No nie wiem, na razie jestem zestresowana
maks, załatwiam wszystko, boli mnie głowa i mam wrażenie, że zaraz rozjedzie
mnie samochód” xd Ale pisałam, że fajnie, że jakoś się człowiek aklimatyzuje –
bo i taka była prawda. Powoli zaczęłam się przyzwyczajać do hałasu za oknem,
specyficznego nowojorskiego zapachu (kto wie o czym mówię, ten wie), chaosu na
drogach i co najważniejsze, do załatwiania wszystkiego na własną rękę.
Chodząc do
tych wszystkich punktów usługowych, początkowo bałam się trochę bariery
językowej. Mówiłam dobrze po angielsku, ale Amerykanie mają jednak specyficzny
akcent, poza tym mówią dość szybko i właśnie tego się obawiałam. Po kilka razy
dziennie, twardo przełamywałam się i wychodziłam ze swojej strefy komfortu,
kupując te czy inne rzeczy, zakładając konto w banku.. W końcu po prostu…
przestałam się bać. Po kilkunastu dniach w Nowym Jorku, po załatwieniu wielu
spraw, po codziennej, ośmiogodzinnej pracy, o której więcej napiszę później, a
w której mówiłam tylko i wyłącznie po angielsku, i to zarówno ze
współpracownikami, jak i z klientami... przestałam się bać zupełnie.
Zrozumiałam, że w tak wielokulturowym mieście, w którym niemal każdy mówi z innym
akcentem, ten lęk zwyczajnie nie ma sensu. Wiadomo, do końca wyjazdu zdarzały
mi się momenty, w których nie rozumiałam pojedynczych słówek, ale jeśli chodzi
o całokształt, dogadywałam się bez problemu. Największy przełom zauważyłam, gdy
zaczęłam ze współpracownikami śmieszkować po angielsku. W pewnym momencie
niemal przestałam siebie poznawać. Tak się ośmieliłam, że mówienie po angielsku
stało się dla mnie po prostu naturalną formą porozumiewania się. A wcześniej
wcale tak nie było.
Oprócz
pokonania bariery językowej, którą gwarantuję, że pokona każdy jadący na worka,
stało się ze mną jeszcze coś innego – również bardzo dobrego. Zrozumiałam, że
potrafię sobie poradzić. Umiem dać sobie radę w sytuacjach, w których bym się
tego nie spodziewała. Jeszcze kilka miesięcy temu, nie byłam w stanie wyobrazić
sobie, jak połapię się w jednym z największych miast na świecie. Nie mieściło
mi się to w głowie. Okazało się, że wystarczy mieć ze sobą screena planu metra,
a metro to dobro. Dowiezie Was praktycznie wszędzie. Niezależnie ile razy
pobłądziłam (nigdy nie zapomnę błądzenia korytarzami metra o 4 w nocy w poszukiwaniu nocnej linii), czy pojechałam w drugą stronę, w końcu dotarłam tam gdzie miałam
być. Nawet jeśli było to przyjście do pracy godzinę później. :P
Obawiałam się też ogromnie pracy na kasie.
Nigdy nie byłam dobra w obliczeniach, a to przecież jeszcze praca z obcą
walutą. Lęk okazał się nie potrzebny. W dolarach szybko się połapałam, bo wcale
nie są takie skomplikowane, a tablet na którym pracowałam wytrwale informował
mnie jaką sumę mam wydać klientom. Moja antymatematyczna dusza nie cierpiała
więc zanadto. Klienci zaś byli wspaniali, praktycznie na palcach mogę policzyć
nieprzyjemne osoby, które akurat mi się trafiły. Więc choć miałam już do
czynienia z pracą w usługach, jestem pewna, że moje umiejętności się poprawiły.
Wiadomo, były stresujące momenty, takie jak ogromna kolejka wygłodniałych,
żądnych lemoniady ludzi, czy hiszpańskojęzyczni lub francuskojęzyczni klienci,
nie umiejący słowa po angielsku, ale każda taka sytuacja, wzmacniała mnie
zarówno jako pracownika, jak i osobę, nie mówiąc już o tym, że trochę te moje
podstawy hiszpańskiego i francuskiego podszlifowałam. ;)
Czego
jeszcze się obawiałam? Życia na własny rachunek. Że sobie nie poradzę z
codziennymi sprawami, że nie starczy mi pieniędzy itp. Tymczasem wszystko
poszło gładko. Zarobek 14 dolarów/godzinę, bez jakiejkolwiek oszczędności
starczył na opłacenie życia, 3-tygodniową podróż pod Usa po zakończeniu
programu i pozwolił na przywiezienie symbolicznej kwoty do Polski (gdybym
oszczędzałam, bądź zdecydowała się na drugą pracę, ta suma byłaby o wieeele
większa. ;) Co do samotnego mieszkania, okazało się, że nie było się czego bać.
Trafiłam na bezproblemową współlokatorkę, z podobnym antyuwielbieniem do
sprzątania, więc typowo kobiecych konfliktów związanych z utrzymaniem czystości
nie było, po prostu sprzątałyśmy, jak widziałyśmy taką konieczność. :P Zgadzałyśmy
się też w innych kwestiach i generalnie mieszkało się z nią super, więc możliwe,
że z innymi współlokatorami nie byłoby tak różowo. Ale ja miałam szczęście. (w
tym miejscu przesyłam jej buziaki i mam nadzieję, że niedługo się zobaczymy <3)
Co u siebie
też zauważyłam, to nie tylko zwiększoną łatwość rozmowy po angielsku, ale też generalnie
zwiększoną łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi. Nigdy nie miałam z tym
strasznego problemu, ale zaobserwowałam, że w USA zaczęło mi to przychodzić o
wiele łatwiej. Na pewno sprzyjała temu wielokulturowość tego kraju oraz
otwartość Amerykanów, ale i tak jestem z siebie dumna. Rozmowy z nieznajomymi
ludźmi na stacji metra, wymiany żarcików z klientami przy kasie, wyprawa w
2-tygodniową podróż z ludźmi poznanymi w Internecie, pójście na pizzę z dopiero
co poznanymi Chilijkami, imprezowanie ze współpracownikami z wielu krajów
świata, niespodziewana rozmowa z hinduską rodziną w Central Parku, zakończona
zaproszeniem się nawzajem do swoich krajów, zaczepianie obcych dziewczyn na
lotnisku, które akurat też wybierały się na worka i wiele, wiele innych
sytuacji tego pokroju. Rok temu większości tych rozmów bym się nawet nie
podjęła. Ten wyjazd ogromnie mnie zmienił!
Łatwość
nawiązywania kontaktów sprawiła, że zdobyłam MNÓSTWO nowych przyjaciół i
znajomych z (dosłownie) całego świata. Są wśród nich oczywiście Polacy (z moich
ukochanych miast, w których mam nadzieję, będę ich odwiedzać <3), duużo
Rumunów, których na worku było najwięcej (wkrótce prawdopodobnie odwiedzę jedną
z dziewczyn mieszkającą w pobliżu Transylwanii, mam też zaproszenie do wielu
innych rumuńskich miast<3), Czechów, mieszkańców Dominikany, Ekwadoru (tutaj
też ponoć mam kiedyś się wybrać – zobaczymy jak to wyjdzie :P), Filipin, Ghany,
Nigerii, Jamajki, Pakistanu, Turcji, Jordanii, Serbii, Bułgarii, Słowacji,
Chorwacji, Ukrainy. Są też oczywiście i Amerykanie. Aż nie wierzę jak otworzyłam
się na świat i ilu przedstawicieli różnych państw, kultur i religii poznałam. I
jak wszyscy oni mimo różnic, tak naprawdę są do siebie podobni.
Powtarzam to już kolejny raz, ale to naprawdę warto
podkreślać. Bo jeśli tylko macie problemy z nawiązywaniem łatwo znajomości, barierą językową,
usamodzielnieniem się, uwierzeniem we własne możliwości, bez dwóch zdań wyjazd
na work & travel diametralnie Wam pomoże! Jeżeli ktoś nie ma żadnego z tych
problemów i tak gwarantuję, że wyjazd Was wzmocni, rozwinie, sprawi, że jeszcze
bardziej uwierzycie w siebie oraz dostarczy wielu wspaniałych przyjaciół z
całego świata i wspomnień na całe życie! Będziecie Wy przed Stanami i Wy po
Stanach. Tak jak stało się ze mną.
Super Aniu !<3
OdpowiedzUsuńBeatka <3 <3
Usuń